Dlaczego 3 słoniki?

Dlaczego Trzy Małe Słoniki? Ano dlatego, że jest nas trójka (i może nawet tak pozostanie przez najbliższe 6 m-cy, kto wie?), w tej części świata mają hopla na punkcie słoni (wiadomo, trąba do góry, te sprawy :), a także słonik... yyy... znaczy słoń to symbol mądrości, siły i pomyślności fortuny, a i piwo które nas tu ujęło swym smakiem od pierwszego kontaktu nazywa się...yyy... no właśnie mamy jeszcze niejakie problemiki z miejscowym "alfabetem robaczkowym" :)) ale na naklejce są dwa białe słoniki, więc jak mamy ochotę na piwko grypsujemy w naszym slangu: "to jak? co pijemy? białe słoniki oczywiście :))!!!!", aha ponieważ słoniki na naklejce są białe, pasuje to do naszej "rasowej" sytuacji w środku Azji. Jeśli zaś chodzi o owe białe słoniki, to okazało się że to piwo marki Chang, z dwoma białymi słonikami w herbie, browar ten jest sponsorem Evertonu, a chang znaczy po prostu słoń... ot i cała tajemnica :)). Tak oto wygląda krótkie wytłumaczenie "co i jak" w tej materii, więc optymistycznym "I oby trąba twojego słonia nie trafiła w kaktus " ('Zmiennicy') :D
pozdrawiamy i życzymy pięknej zimy w Polsce:)



poniedziałek, 2 marca 2009

Drogą lądową do Laosu

Żeby wydostać się z Sa Py, a nie przepłacać firmą przewozowym 12$ postanowiliśmy skorzystać z publicznego transportu. Trudno było uzyskać jakieś konkretne informacje od biur turystycznych bo te chciały nam oczywiście wepchnąć droższy bilet i rozkoszować się swoją prowizją. Na szczęście udało się koledze Lutzowi dowiedzieć że publiczny autobus do Dien Bien Fu będzie odchodzić z krzyżówki za miastem. Trzeba było podejść kawałek krętą drogą pod górkę jakieś 10 minut. Droga zaczynała się naprzeciwko kościoła. Cała nasza czwórka na skrzyżowaniu była o 7.45 a po pięciu minutach podjechał bus. Bilet kosztował 135000d czyli jakieś 7,5$ zawsze to taniej. Bus jechał bardzo długo ale nie dłużej niż ten turystyczny, po prostu droga która prowadziła przez góry była w opłakanym stanie, a w sumie w ogóle jej nie było. Dodatkowo pokonując wzniesienie powyżej 2000m złapała nas mgła jak mleko i kierowca dla bezpieczeństwa poruszał się w ślimaczym tempie.

W końcu udało się szczęśliwie zjechać w równiny doliny Dien Bien Fu. Miasto osiągnęliśmy popołudniem około 15tej. Na dworcu okazało się że autobus do Laosu odjeżdża o 5.30 rano i to każdego dnia, a nie jak podawał Lonely Planet 3 razy w tygodniu.

Znaleźliśmy pokój 4osobowy 50metrów od dworca za 6$, szybki prysznic, a potem zwiedzanie okolicy. Nad miastem góruje wzgórze na którym jest pomnik poświęcony bohaterom wojny wietnamskiej, co prawda ciągle w budowie, co nie przeszkadzało skasować nas na 5000d za wejście. Rozciąga się stamtąd wspaniały widok na równinę, wijącą cie rzekę i okoliczne góry i to w zasadzie koniec rozrywek. Miasta było całkowicie zniszczone najpierw przez Francuzów, a potem przez Amerykanów tak że większość budynków jest całkiem nowych w duchu architektury socrealizmu, oraz w duchu zbudować szybko i byle jak.

Turyści rzadko tu docierają dlatego znajomość angielskiego wśród tubylców jest znikoma, na szczęście zawsze można trafić w kafejce internetowej na jakiegoś młodego fana gier komputerowych RPG. Oni, jak wiadomo, chcąc być lepsi od swoich konkurentów po drugiej stronie kabla, muszą władać troszkę angielskim. Dzięki jednemu z nich dowiedzieliśmy się że restauracje, których nie udało się nam znaleźć przy głównej ulicy, rozmieszczone są nad rzeką. Tam właśnie zjedliśmy wspólną, dwudaniową kolację kolacje za 2$ od osoby. Po kolacji uraczyliśmy się „lanym” piwem z plastikowej butli i dopełniliśmy obowiązku bruderszafta z kolegą Lutzem.


Żeby dojechać do Laosu przed wyjazdem trzeba się zaopatrzyć w bilet za 79000d do pierwszego miasta za granicą Muong Khoa. Jako że miejscowe autobusy pełnią też funkcje ciężarówek, mimo że wyjazd był o 5.30, autobus z pasażerami podjechał pod najbliższy targ żeby załadować cargo. Wszystko opóźniło wyjazd o dobrą godzinę ale już się do tego przyzwyczailiśmy. Po 3 godzinach jazdy dotarliśmy na przejście. Najpierw trzeba się było „wypisać” ze strony wietnamskiej, trwało to pół godzinki. Potem szutrową, cienką drogą autobus zabrał nas na punkt graniczny w Laosie. Tam skasowano nas niecałego dolara za wbicie pieczątki (przyjmują każdą walutę:)) Ci którzy nie mieli wizy bez problemu mogli ją dostać na granicy za 30$ + 1$ za wbicie. Cała operacja trwała ponad godzinę ale na szczęście ruszyliśmy dalej. Autobus dowiózł nas do szerokiej rzeki i tu zakończyliśmy podróż tym środkiem lokomocji. Teraz trzeba było przeprawić się na drugą stronę, 1$ na 4 osoby w zupełności wystarczył. Muong Khoa to wielka dziura ale jest tam bank. Zmieniliśmy resztę dongów i trochę dolców tak że mieliśmy kasę na bilet. Zostało nam tylko 15 minut do autobusu, więc musieliśmy wziąć tuk-tuka bo terminal był 5 kilometrów za miastem. Udało się kupić bilety tylko na plastikowe krzesełka w środku przejścia autobusu za 28000 Kip(1$ to około 8500Kipów) i o godzinie 15tej ruszyliśmy do Udomaxi. Mimo że to tylko jakieś 60km jedzie się 3 godziny. Na miejscu wybraliśmy najbliższy dworca hostel i tam za dwójkę zapłaciliśmy40000Kip. Po tej całodziennej cioraninie miejscowymi środkami transportu byliśmy wykończeni. Poszliśmy tylko na wieczorną kolację i na miejscowe piwo Lao Beer, a potem to już tylko sen.......

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz