Pierwszy dzień był dniem odpoczynku, podróż na drewnianych siedzeniach dała Kami i Kielonowi ostro w kość, a spanie na półce bagażowej mimo miękkiej karimaty, też nie należy do przyjemnych. Popołudnie poświęciliśmy na zwiedzanie pobliskiej wioski Cat Cat(wejście 15000Vnd) wyglądało to trochę cepeliowo, choć nie powiem ładnie. Wioska znajduje się około 3 km od miasta, łatwo tam dotrzeć, jest dobrze oznakowana. Idzie się drogą za targiem w dół zbocza. Przed wejściem jest kasa biletowa o potem idzie się betonową przecinką między domami w których miejscowi handlują rękodziełem artystycznym. Widoki wokoło są genialne ale reszta wydaje się sztuczna i tylko na pokaz szkoda.
Wieczorem jeszcze krótki spacer po mieście na którym nabiliśmy się na naszego znajomego poznanego w Hanoi, kolegę Lutza z Niemiec.
Następny dzień zapowiadał się cudownie. Świeciło słońce, było ciepło i wszyscy mieli dobre nastroje. Planem naszym było zdobycie górki, górującej nad okolicą i odwiedzenie kilku wiosek miejscowych plemion. Wybraliśmy się za miasto w kierunku Lao Cai, tam miała być ścieżka prowadząca pod górę, niestety jej nie znaleźliśmy i szliśmy troszkę na czuja poprzez pola tarasowe. Troszkę pobłądziliśmy ale szczyt został zdobyty. Potem kierunek wioski no ale niestety drogi w ogóle nie były oznaczone i koniec końców obeszliśmy całą górę wychodząc 2 km od Sapy. Jako że czas nas gonił musieliśmy się ograniczyć tylko do jednej wioski zamieszkałej przez plemię Czarnych Hmongów. Wioska położona jest w dolinie rzeki pomiędzy ryżowymi tarasami, widok przecudny. Po drodze spotkaliśmy Lutza który okolice przejechał na wynajętym motorku (5$ dziennie + paliwko). Doszliśmy do wniosku że jutro też ruszamy na podbój okolicy na motorach.
Niestety jako że to góry pogoda zmienia się bardzo szybko. Rano zamiast słońca była mgła tak gęsta że nie było nic widać. Pozostało nam tylko spędzić dzień po gospodarsku, na nadrabianiu zaległości, pisaniu kartek i ogólnym relaksie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz