Samolot z Kota Kinabalu wylądował w Clark, dawnej bazie lotniczej wojsk amerykańskich obecnie centrum tanich lotów do Filipin. Nie mieliśmy żadnych problemów z dostaniem 21 dniowej wizy, choć na forach przestrzegano, że mogą nas nie wpuścić jeżeli nie mamy biletu powrotnego. Nawet celnik widząc nasze polskie paszporty nie chciał naszych deklaracji celnych, obligatoryjnie wypisywanych przez wszystkich podróżnych. Fakt co my takie biedaki z „domem” na plecach możemy tu przemycać?
Na terminalu od razu dorwało nas pełno naganiaczy oferując taxi ale byli jeszcze mniej namolni niż Malajowie, co nas miło zaskoczyło. Na nasze „nie, dziękuję” odpowiadali po prostu – OK.
Jako że zbliżał się zmierzch, tu jak w Polsce w zimie już o 18tej, skorzystaliśmy z usług jednej z dwóch dostępnych firm przewozowych by jak najszybciej dostać się do Manili.
Bilet kosztował 350 Peso choć mam teorie że jak by dojechać do centrum Clark i dopiero stąd do Manili byłoby taniej (z braku czasu teoria niesprawdzona). Podróż trwała 2 i pół godziny z czego godzinka w korkach, ale to chyba przywilej każdej stolicy by męczyć kierowców i pasażerów.
Wysadzili nas na dworcu w dzielnicy Pasay niedaleko naziemnej kolejki LRT. Do dzielnicy Ermita, w której jest skupisko hoteli, najszybciej dostać się właśnie ową kolejką. Ale tu pierwszy szok, żeby najpierw dostać się na przystanek człowiek musi poddać się kontroli co ma w bagażach, i zostać z lekka przemacanym przez ochronę z bronią i to bez wyjątku. Na szczęście jest to takie sobie dziwne działanie prewencyjne, nam nie kazali nawet otwierać wielkich plecaków. Jak się potem okazało „securitate” stoi przed każdym sklepem, bankiem, restauracją, nie mówiąc o instytucjach publicznych i państwowych. Na szczęście tylko przed większymi centrami handlowymi i przystankami człowiek jest przeszukiwany, w innych placówkach panowie z bronią służą jako odźwierni.
Jako że przyjechaliśmy w czwartek wieczorem, znalezienie lokum nie należało do prostych. W końcu zamelinowaliśmy się w guesthousie „Lovley Moon Inn” który był nad knajpą i dwoma burdelami, tak że zabawę słychać było do szóstej rano. Nam to jednak nie przeszkadzało bo zmęczenie było silniejsze od hałasu. Nocleg kosztował 1000Ps (10 Peso to około 85 groszy)
Manila po raz pierwszy
Ranek pierwszego dnia spędziliśmy dosyć pracowicie. Najpierw wizyta w ambasadzie Wietnamu. Złożyliśmy podanie o wizę jedno zdjęcie i uiściliśmy opłatę 55$. Normalnie wizę dostalibyśmy następnego dnia, niestety trafiliśmy na święto Tet czyli wietnamski Nowy Rok. Przez następny tydzień wszystko jest nieczynne, a Wietnamczycy na wakacjach. Cóż odlot do Sajgonu mamy dziewiątego, możemy poczekać. Na szczęście oddali nam paszporty więc spokojnie mogliśmy się przemieszczać po kraju.
Aby dokładnie zorientować się w Filipinach co, jak i gdzie, poszliśmy do źródła czyli biura informacji turystycznej. Była to owocna wyprawa zaopatrzeni w materiały informacyjne, mapki, foldery zaczęliśmy liczyć siły na zamiary albo raczej czas i pieniądze na to na co sobie możemy pozwolić.
Żeby kupić bilet lotniczy w dniu wylotu, trzeba się udać do oficjalnego przedstawiciela. Przedstawiciel Philippine Airline zaproponował nam bilety do Cebu na wieczór za 3000Ps , wydało się nam to troszeczkę dużo. Konkurencja czyli Cebu Pacific Air miała bilet za 2100Ps ale dopiero na jutro. Ta znacznie tańsza opcja bardziej przypadła nam do gustu, czyli kolejny dzień w Manili, dla mnie bomba, choć to stolica ma swój niepowtarzalny klimat ogólnego chaosu. Na ulicach według własnych reguł drogowych poruszają się samochody, motory, autobusy, Jeepneye (busy wyglądające jak przedłużone terenówki) oraz różne wariacje na temat roweru z dołączonym koszem na ludzi zwanych tu po prostu tricyklem
Po załatwieniu spraw organizacyjnych poszliśmy zwiedzić starą część Manili otoczoną murami dzielnicę Intramuros. Znajduje się tam wspaniała katedra powstała jeszcze w czasach panowania Hiszpanów (wejście 50 Ps). Kolejną atrakcją tej części miasta jest stary Fort Santiago (wjazd 70Ps, znowu udał się manewr z dowodami osobistymi i jako studenci weszliśmy za 50Ps).
W forcie przetrzymywany był i stracony miejscowy intelektualista, rewolucjonista i orędownik niepodległości Filipin, prawdziwy ”człowiek renesansu” Jose Rizal. Najsmutniejsze jest to, że Filipiny odzyskały niepodległość w pół roku po jego śmierci. Na ostatnim piętrze muzeum jest księga pamiątkowa, każdy kto tamtędy przechodzi proszony jest o wpis, a przy okazji kasowany jest z ”dobrowolnej” darowizny.
Wieczorem poszliśmy na spacer wzdłuż wybrzeża, dosyć fajne miejsce pełne miejscowych biedaków ale nie narzucających się ze swoim żebractwem, tak że wystarczyło raz podnieść głos, zamarkować kopnięcie i mieliśmy święty spokój.
Jednym z wielu pozytywów Filipin, oprócz oczywiście płci pięknej, jest to że piwo kosztuje 20Ps,co stanowi około 1,5zł i jest jednym z najtańszych jakie spotkaliśmy do tej pory w Azji. Niestety kuchnia filipińska jest denna i mało smaczna, a co najgorsze, 30 lat okupacji przez USA sprowadziły na tę krainę plagi w postaci makgówna, kejefsi i innych tego typu tworów które zaczęły tu górować w diecie doprowadzając powolutku Filipińczyków do otyłości, problemów z sercem i cukrzycy.
Sobota była naszym ostatnim dniem w Manili, a w zasadzie połówką dnia bo odlot do Cebu mieliśmy o 15.30. Pierwszy nasz cel tego dnia to chiński cmentarz. Twór niezwykły, nie ma tam jak u nas nagrobków, płyt marmurowych czy grobowców. Są za to całe domy, w których w środku są takie luksusy jak toaleta i bieżąca woda. Wrażenie naprawdę poruszające, był nawet grób w którym była klimatyzacja. Wszystkie te luksusy nie są dla zmarłych ale dla rodziny która przychodzi tu ich odwiedzać. Wstęp na cmentarz jest bezpłatny ale warto wziąć przewodnika, nasz kosztował 300Ps i dzięki niemu mogliśmy wejść do niektórych z grobowców i poczuć tą dziwną atmosferę trochę straszną, a trochę może nawet komiczną.
Jako że były to tanie linie lotnicze, samolot był opóźniony o 3 godziny, jednak spotkała nas miła niespodzianka w ramach rekompensaty otrzymaliśmy colę i hamburgera, cóż z pełnymi ustami trudno się kłócić.
Lotnisko w Cebu położone jest na małej wyspie Lapu-Lapu, na której zakończył swoją podróżniczą karierę, a także życie, Magellan. Jako że wylądowaliśmy po godzinie dziesiątej w nocy nie było już czego szukać w mieście, postanowiliśmy przespać się na plaży, co okazało się rzeczą dosyć trudną. Od strony Cebu na plaży ciągnie się strefa przemysłowa, w innych miejscach dostęp do wody blokują prywatne hotele z ochroną. Taksówkarz obwiózł nas po okolicy za 100Ps aż wreszcie zrozumiał o co nam chodzi i wysadził na jedynej publicznej, darmowej i czynnej 24h plaży, inne plaże zamykane są na noc. Niestety na plaży byliśmy jedynymi białymi, a impreza dopiero się rozkręcała więc uciekliśmy stamtąd w trymiga. Na szczęście na pobliskim polu znaleźliśmy wiatę z ławeczkami, tam rozwinęliśmy karimatki i niepokojeni przez nikogo oddaliśmy się w słodkie objęcia Morfeusza.
A czemu Kamilka sie nie odzywa ostatnio w ogóle? No i coś się opuszczacie w pisaniu. Wszystko ok, czy po prostu netu nie macie?
OdpowiedzUsuńMalwina
Hej,
OdpowiedzUsuńNa wasz blog trafilam przypadkowo, jak to zwykle. Ciekawe jak dalej potoczyly sie Wasze losy po opuszczeniu Manili? Ciekawi mnie to, bo mysle o poleceniu na Filipiny. No i relacja z Wietnamu tez krotka. A gdzie nocowaliscie w Jakarcie? Pozdrawiam
Fajnie jakbyscie sie odezwali.
anik707@wp.pl
Ania