Dalat oddalony jest od Sajgonu nie więcej niż 300km i mimo że wyjechaliśmy wcześnie o ósmej to na miejscu byliśmy dopiero o 15tej. Miasto położone jest na wyżynie, a droga prowadzi ostrymi zakrętami aż na samą górę. Im wyżej się posówaliśmy tym chmury stawały się coraz ciemniejsze aż w końcu, gdy osiągnęliśmy miasto, rozpadało się na dobre.
Autobus zatrzymał się pod hotelem, tam zaproponowano nam pokój za 15$ ale kulturalnie choć stanowczo odmówiliśmy. Dwie przecznice bliżej centrum znaleźliśmy istne zagłębie hotelowe, wybraliśmy Hotel 171 pierwszy który nam się nawinął i spełniał nasze warunki: czysty, ciepła woda, telewizor, choć w sumie nie korzystaliśmy i cena 10$.
Na rogu przy naszym hotelu znaleźliśmy super wegetariańską knajpę o wdzięcznej nazwie Hoa Sen przy 62 Phan Dinh Phun, gdzie bagiety z sojowym kurczakiem w dodatku podwędzanym były za 5000d, a podstawowe menu zaczynało się od 15000d za dwudaniowy obiad, czyli buła za złoty a obiad dwudaniowy za 6!! Witamy w kulinarnym raju – etap pod tytułem Wietnam!!!
Późne popołudnie poświęciliśmy na zwiedzanie miasta – wystarczy pół godziny, oraz na sprawy organizacyjne.
Postanowiliśmy dogłębnie zwiedzić okolice i wejść na najwyższą górę w okolicy Lang Biang , miejscowe biura turystyczne oferowały nam cały set za 14$, względnie mogliśmy wziąć „easy raidera'' czyli, chłopa z motorkiem,za 15$ a on mógłby nas poobwozić po okolicy. Postanowiliśmy zrobić to po swojemu zrezygnowaliśmy z wodospadów, z których tylko Elephant wydawał się być godnym uwagi (30km na północ za miastem, można dojechać zwykłym autobusem), wybraliśmy wchodzenie na szczyt Lang Bian oraz kolejkę linową - na rozluźnienie:)
Oczywiście w agencjach nie było żadnej możliwości uzyskać jakiejkolwiek informacji jak dojechać pod sam szczyt publicznymi środkami transportu-> TYLKO MY TO MOŻEMY CI ZORGANIZOWAĆ!!!!
Olaliśmy to jak zawsze i rano poszliśmy na dworzec autobusów lokalnych (przy jeziorze po prawej stronie od końca targu) i mimo braku znajomości jakiegokolwiek języka u autochtonów oczywiście poza wietnamskim, dowiedzieliśmy się że to autobus nr 5 do LAC DUONG czyli pod sam szczyt. Autobus jeździ od 7.30 do 17.00 co pól godziny i w jedną stronę kosztuje 8000dczyli pół dolca :)
Autobus zatrzymuje się pod samą górą, ostatni przystanek, potem trzeba zapłacić myto za wejście w góry 10000d, a potem to już ty i... asfalt przez pół drogi. To są w sumie 3 szczyty. Na najniższy i średni można dojechać rosyjskim uazem na najwyższy to tylko piechotą.
Ostatnie 1000 metrów podejścia jest prawie pionowe, a że zawsze wieczorami tam pada to jest diabelsko śliskie i błotniste. Po drodze spotkaliśmy 2 amerykanki które dały za wygrana i dwie pary klapek?! Na szczycie się okazało że klapki należały do miejscowych dziewczyn, których chłopaki wyciągnęły na mały romantyczny treking po górach. Dziewczyny ostatnie 400m zrobiły na bosaka, za co szacun dla nich i pewnie tymi klapkami, gdy wrócą, zatłuką swoich facetów gdy rzucą pomysłem o kolejnych romantycznych spacerach po górach. Mimo wszystko warto było wejść na tą górę , zresztą jak jest góra to trzeba wejść – proste :)
Schodząc widzieliśmy wielką, czarna chmurę która nas goniła i zabrakło słowem 10 minut a bylibyśmy byli susi. Niestety jak przyszła pompa, to tak jak by ktoś wiadrami polewał, a gdy doszliśmy do autobusu to już tylko mżawka. Słowem 10 minut prysznicu.
Wróciliśmy do Dalatu, na dworcu nie mogąc się dogadać jak do kolejki linowej się dostać pomysłowy Kielon po prostu ją narysował i wszystko było jasne. Okazało się że połowa autobusów tam jedzie, bilet kosztuje 3000d a wszystko jest w granicach miasta.
Od przystanku trzeba dojść jeszcze z 5 min pod małą górkę i jesteśmy. Bilet w obie strony kosztuje 60000d. Jeżeli komuś nie zależy to nie warto jechać i płacić, ja po prostu lubię takie rzeczy. Jedzie się na wysokości około 30-50metrów przez 10 minut , nad lasem, górkami, polami, fajna sprawa.
Po drugiej stronie jest cudnie położona świątynia i klasztor buddyjski, z widokiem na jezioro i lasy i wzgórza. Szkoda że to trochę wygląda jak cepelia.
Mieliśmy mało czasu na podziwianie świątyni bo kolejka kończy swoją działalność o 17tej
Po powrocie to już tylko gorący prysznic i słodkie nic nierobienie. Dzień wcześnie udało mi się wypatrzeć miejscową mordownie z „lanym” piwem.
Poszliśmy tam jako przedstawiciele polskiej męskiej mniejszości w dwójkę. Piwo lane to tu czasami oznacza piwo w plastikowej butelce 1litr 9000d czyli złoty piątka za flaszkę!!!! Towarzystwo było przednie, miejscowi obuci w gumofilce, katany skóropodobne, rozszerzane galoty. Wszyscy siedzieliśmy przy stołach pokrytych ceratą. Nie wliczając naszego stolika, średnia zębów ma jeden stolik wynosiła z 8 sztuk. Mimo wszystko było miło i bezpiecznie, w telewizji leciał miejscowy konkurs piosenki wojskowej w Kołobrzegu, a duch Ho Chi Mina unosił się nad kwaśnym odorem browara.
A rano jechaliśmy do Nha Trang.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
:D "Nie wliczając naszego stolika, średnia zębów ma jeden stolik wynosiła z 8 sztuk." {hyhyhyhyhy}
OdpowiedzUsuńA jaka była średnia "głów" przy stoliku?? (nie wilczając Waszego) :D
Pozdrowienia dla Was a w szczególności dla Kami :)
Michał /Klix/ Basingstoke