Vang Vieng było na naszej trasie ze względu na to że chcieliśmy spróbować tumbingu czyli spływu na dętce. Ale od początku.
Z Luang Prabang wyjeżdżaliśmy świtem mając trochę mgliste pojęcie o której jest autobus do Vang Vieng. Kami namówiła nas na wzięcie tuk- tuka( aż 10000kip od głowy choć negocjacje były ostre) i znaleźliśmy się na dworcu autobusowym. Tu jedynym autobusem jaki jechał o tej porze był turystyczny, pełen bladych twarzy. Nie mogąc się dogadać kiedy jedzie zwykły, chcąc nie chcąc, wsiedliśmy do niego. Skasowali nas za bilet jak za zboże 60000kip czyli około 8$ to jak na Laos za drogo, ale jak powtarzał kolega Lutz: „nie zawsze się wygrywa”
Podróż była długa i męcząca, dopiero po południu zameldowaliśmy się na miejscu. W dodatku Kami odczuwała zmiany kuchni wietnamskiej na laotańską i bolał ją brzuch. Nie było rady,jako że miał to być nasz jednodniowy przystanek, zakwaterowanie znaleźliśmy w pobliżu dworca, zostawiliśmy Kami w cierpieniach a sami poszliśmy poszukać tumbingu. Do miasta podwiózł nas syn właściciela naszego guest house'u. Tam znaleźliśmy firmę która organizuje cały spływ. Wygląda to w następujący sposób – wywożą cię w górę rzeki, dają ci nadmuchaną dętkę od samochodu ciężarowego, a ty spokojnie sobie spływasz w dół gdzie wyławiają cię spod mostku. Cała zabawa kosztuje 80000kip plus 50000kip kaucji. Po dłuższym zastanowieniu doszliśmy do wniosku że rezygnujemy.
Kiedy ja wdałem się w rozmowę z jednym Holendrem który na motorze przemierzał całą Azję, Kielon poszedł w „miasto” i przyprowadził kolegę Kelego, tego samego z którym podróżowaliśmy po Borneo. Radość była ogromna, uścisków co niemiara, korki szampana strzelały w niebo, a fajerwerki rozświetlały nieboskłony......Taaa.... Azja to bardzo mały kontynent.
Wzięliśmy tuk-tuka i pojechaliśmy z Kelim do nas. Po kuracji u miejscowego szamana Kami poczuła się lepiej. Mimo że my czuliśmy się wybornie, również poddaliśmy się leczeniu, a razem z nami cała wioska. Szaman leczył miejscowym bimbrem z ryżu o znamienitej nazwie Lao Lao pomieszanym razem z miodem i cytryną zagryzanym suszonymi rybami, my natomiast preferowaliśmy europejską szkołę medyczną opartą na bazie piwa o znajomej skądinąd nazwie Lao. Po takiej kuracji będziemy na pewno zdrowi aż do końca wyjazdu. Jeden z miejscowych zaoferował Kelemu podwiezienie do hostelu, mam nadzieje że dojechali szczęśliwie i się z nim jeszcze spotkamy gdzieś tam w świecie.
Suszone ryby.... :) hmmm Miałem z nimi do czynienia w głębokiej Rosjiiii :) że tak powiem shakespeare`vska poezja :) I mam nadzieję, że odnajdziecie Kielona :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Michał Van Basingstoke :)