Dlaczego 3 słoniki?

Dlaczego Trzy Małe Słoniki? Ano dlatego, że jest nas trójka (i może nawet tak pozostanie przez najbliższe 6 m-cy, kto wie?), w tej części świata mają hopla na punkcie słoni (wiadomo, trąba do góry, te sprawy :), a także słonik... yyy... znaczy słoń to symbol mądrości, siły i pomyślności fortuny, a i piwo które nas tu ujęło swym smakiem od pierwszego kontaktu nazywa się...yyy... no właśnie mamy jeszcze niejakie problemiki z miejscowym "alfabetem robaczkowym" :)) ale na naklejce są dwa białe słoniki, więc jak mamy ochotę na piwko grypsujemy w naszym slangu: "to jak? co pijemy? białe słoniki oczywiście :))!!!!", aha ponieważ słoniki na naklejce są białe, pasuje to do naszej "rasowej" sytuacji w środku Azji. Jeśli zaś chodzi o owe białe słoniki, to okazało się że to piwo marki Chang, z dwoma białymi słonikami w herbie, browar ten jest sponsorem Evertonu, a chang znaczy po prostu słoń... ot i cała tajemnica :)). Tak oto wygląda krótkie wytłumaczenie "co i jak" w tej materii, więc optymistycznym "I oby trąba twojego słonia nie trafiła w kaktus " ('Zmiennicy') :D
pozdrawiamy i życzymy pięknej zimy w Polsce:)



środa, 18 marca 2009

Siem Rap – magia Angkor Wat'u

W Siem Rap wylądowaliśmy w południe. Autobus zatrzymał się na jakimś parkingu koło terminala autobusowego gdzieś daleko za miastem. Nie było innej rady jak wziąć tuk-tuka. Kosztowało nas to 2$ a kierowca miał wielki problem żeby trafić do naszego hostelu. Jeszcze będąc w stolicy zarezerwowaliśmy sobie pokój w Prince Mekong Villa, mimo że nie był tani -10$ za dwójkę wiele osób nam go polecało. Oprócz noclegu zapewniony był powitalny drink, darmowy rower, darmowe pranie, rano śniadanie i co najważniejsze wskazówki i dobre rady właściciela. Właściciel był Belgiem wcześniej pracował jako przewodnik, władał ponad czterema językami, a na dodatek był bardzo miły i uczynny.

Pierwszy dzień to czas na zapoznanie z miastem. Samo centrum jest bardzo malutkie z główną ulicą z knajpami zwaną po prostu Pub Street. Są tam dwa targi jeden Night Bazar z samymi pamiątkami drogi i nastawiony w 100% na białych turystów,. Drugi zdaje się starszy i mniej okazały, za to w samym sercu miasta i tani. Wokół niego rozmieszczone są na wolnym powietrzu małe knajpki, w których można niedrogo zjeść, kambodżańska wersja pataja - makaronu z warzyawami, kosztuje 0,7$

Drugiego dnia pobudkę mieliśmy po czwartej, szybkie śniadanie, i na rowerkach kierunek na kasy biletowe. Do wyboru wyboru są 3 rodzaje biletów jedno dniowy za 20$, trzy dniowy za 40$ i tygodniowy za 60$. Jeden dzień to za mało, tydzień wydawało się za długo więc wzięliśmy trzydniówkę. Przy kasach robią Ci zdjęcie, dają bilet, kasują kasę i kasują bilet i już jesteś pełno prawnym turystą i już możesz zwiedzać, a więc do dzieła.

Na pierwszy dzień mieliśmy zaplanowane przywitanie poranka na szczycie świątyni Phnom Bakheng. Niestety mimo że widok stamtąd był znakomity chmury przesłoniły wschód słońca. A kiedy schodziliśmy na dół zaczęło padać. Musieliśmy się chować pod wiatą i przeczekać godzinkę. Po ulewie zaczęło mocno świecić słońce, wszystko zaczęło parować i czuliśmy się jak w saunie. Pojechaliśmy do jednego z większych kompleksów świątyń do Angkor Thom. Cały teren otoczony jest pozostałościami murów, a z wszystkich 4 stron są wspaniałe bramy wjazdowe uwieńczone wielkimi głowami. Można na rowerze objechać prawie całe mury i tak tez zrobiliśmy. W samym centrum znajduje się wielka świątynia Bayon, Wielkości tych budowli naprawdę poruszają i jest w nich niesamowita magia. Ruszyliśmy dalej po drodze zwiedziliśmy Ta Prohm, Chau Say Tevoda, Ta Keo aż wreszcie dojechaliśmy do Ta Nei. Świątynia zagubiona gdzieś w środku dżungli, w ogóle nie odwiedzana przez turystów. Byliśmy tam tylko my i jeszcze jedna parka z naszego hostelu, nie muszę dodawać że namiar dostaliśmy od naszego gospodarza :)

Podczas zwiedzania spotkaliśmy Mapsa i Jonasa, oni tą trasę pokonywali tuk-tukiem i znowu muszę stwierdzić że świat jest mały.

Na zakończenie wracając odwiedziliśmy jeszcze Ta Som. Mimo że była dopiero 14ta my byliśmy wykończeni. Wczesna pobudka deszcz, potem upał i 30 może 40 km na rowerze robią swoje. Po powrocie kąpiel odpoczynek i wyśmienite curry w Tajskiej knajpie.

Okazało się że w naszym Guesthausie zatrzymała się dwójka polaków Marta i Paweł z Płocka a obecnie z Warszawy. Wieczorem poopowiadaliśmy sobie o naszych odczuciach i doznaniach, a jako że drugi dzień zaczynamy od wizyty w ruinach Banteay Srey, które są oddalone o 25 km od Ankor Watu uzgodniliśmy że weźmiemy razem tuk-tuka żeby było taniej.

Znowu wczesna pobudka, śniadanie i ruszamy. Tym razem już na spokojnie bez męczarni wygodnie tuk – tukiem. Kierowca odebrał nas spod hostelu i ruszyliśmy. Po kolei Benteay Srey, Banteay Samre, East Me, Ta Som , Neak Pean i Preah Khan. Wszystkie te świątynie były cudowne magiczne i majestatyczne, a słowa nigdy nie opiszą ich piękna, czaru oraz tajemnicy jaka nad nimi się unosi. Większość jest odrestaurowana, o część upomniała się już dżungla, ale klimat dalej jest nieziemski. Mimo że zwiedzanie Angkor Watu przewidziane było na dzień następny, nie mogąc się już doczekać następnego poranka poszliśmy do świątyni. Była to tak zwana wisienka na torcie. Coś przecudnego, ogromny kompleks świątyń, który może konkurować z egipskimi czy meksykańskimi piramidami. Po prostu cud świata!!!

Ostatniego dnia wróciliśmy do Angkor Wat na wschód słońca. Cóż jednak nic z tego nie wyszło. Pora deszczowa i chmury przysłoniły słońce, szkoda następnym razem się uda. Spędziliśmy w świątyni dobre 3 godziny, spacerując, podziwiając i chłonąc widoki. CUDO.

Wieczorem umówiliśmy się na pożegnalny dzbanuszek piwa z naszymi polskimi przyjaciółmi. Oni wracają do Polski, my dalej na podbój północnej Tajlandii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz