Dlaczego 3 słoniki?

Dlaczego Trzy Małe Słoniki? Ano dlatego, że jest nas trójka (i może nawet tak pozostanie przez najbliższe 6 m-cy, kto wie?), w tej części świata mają hopla na punkcie słoni (wiadomo, trąba do góry, te sprawy :), a także słonik... yyy... znaczy słoń to symbol mądrości, siły i pomyślności fortuny, a i piwo które nas tu ujęło swym smakiem od pierwszego kontaktu nazywa się...yyy... no właśnie mamy jeszcze niejakie problemiki z miejscowym "alfabetem robaczkowym" :)) ale na naklejce są dwa białe słoniki, więc jak mamy ochotę na piwko grypsujemy w naszym slangu: "to jak? co pijemy? białe słoniki oczywiście :))!!!!", aha ponieważ słoniki na naklejce są białe, pasuje to do naszej "rasowej" sytuacji w środku Azji. Jeśli zaś chodzi o owe białe słoniki, to okazało się że to piwo marki Chang, z dwoma białymi słonikami w herbie, browar ten jest sponsorem Evertonu, a chang znaczy po prostu słoń... ot i cała tajemnica :)). Tak oto wygląda krótkie wytłumaczenie "co i jak" w tej materii, więc optymistycznym "I oby trąba twojego słonia nie trafiła w kaktus " ('Zmiennicy') :D
pozdrawiamy i życzymy pięknej zimy w Polsce:)



piątek, 27 marca 2009

Bangkok i sprawa paszportu

Piątek to czas odbioru naszych wiz. Kielonowi udało się bez problemu ja natomiast władowałem się na minę. Okazało się że 27 marca jest jakieś święto wojska w Birmie i wszyscy mają wolne, oczywiście w ambasadzie również. Cóż trzeba było zostać do poniedziałku. Nie było sensu żeby Kielon tez czekał bezproduktywnie więc w sobotę o 22.00 pojechał pociągiem do Chiang Mai. Ja do niego miałem dołączyć we wtorek. Kolejne dwa dni w Bangkoku czemu nie, lubię to miasto dobrze się tu czuję. Odebrałem swój paszport w poniedziałek, bez żadnych problemów otrzymałem wizę i również pociągiem o 22.00 ruszyłem na północ. Kupiłem najtańszy możliwy bilet za 271B. Obawiałem się trochę warunków, bo to w końcu 3 klasa ale nie było tak źle. Gdy ruszyliśmy rozwinąłem karimatę i sposobem zauważonym wcześniej u Wietnamczyków ułożyłem się pod siedzeniami. Muszę przyznać że spało się nadzwyczaj wygodnie, a po 14 godzinach znalazłem się w Chiang Mai.

czwartek, 26 marca 2009

Most na rzece Kwai.

Mając czas do piątku żeby odebrać paszporty, postanowiliśmy pojechać do Kanchanaburi gdzie znajduje się osławiony most na rzece Kwai. Autobusy odchodzą z południowego terminalu. Jest to zupełnie nowy terminal i w ogóle nie był zaznaczony na mapie w Lonely Planet, na szczęście okazało się że spod pomnika Demokracji jedzie tam autobus nr 511 . Nie było problemu z trafieniem bo to był jego ostatni przystanek. Autobusy do Kanchanaburi odchodzą co pół godziny, a przejazd kosztuje 72B. W Kanchanaburi wylądowaliśmy o 13tej. Pierwsze nasze kroki skierowaliśmy do informacji turystycznej. Tam wydębiliśmy mapkę i poszliśmy zwiedzać muzeum wojny. Zbudowane jest w bambusowej chacie, w takiej samej w jakiej mieszkali więźniowie budujący most. Zgromadzone są tam zdjęcia i pamiątki z czasów wojny, wejście 30B. Koło muzeum znaleźliśmy nocleg w bungalowach pływających po rzece. Szybki prysznic żeby ochłodzić się w tym 40stopniowym upale i kierunek muzeum kolei birmańsko-tajskiej Wejście kosztuje 100B a w cenę wliczona jest darmowa kawa. Całe muzeum położone jest zaraz przy cmentarzu żołnierskim. Potem nadszedł czas na zwiedzanie mostu. Most położony jest kawałek za miastem piechotą około 25 minut. Jest to zwykły kolejowy most po którym jeździ mała kolejka wożąca turystów ogólnie nic wielkiego, ale kosztowało życie setek więźniów. Po powrocie do naszego bungalowu zasiedliśmy na werandzie nad rzeką i zaczęliśmy oglądać nadchodzącą burzę. W ciągu godziny burza zbliżyła się do nas i przemieniła się w małe tornado. Zaczęło wiać, deszcz ostro zacinał i nadeszła trąba powietrzna. Musieliśmy się ewakuować z naszego bungalowu bardzo szybko, wiatr był na tyle mocny że zerwał dach a deszcz zaczął wlewać się do środka. Całe zdarzenie trwało pół godzinki, a z naszego noclegu zostały tylko ruiny. Nie było innej rady jak znaleźć coś nowego. Ruszyliśmy do turystycznego getta i tam znaleźliśmy nocleg za 200B ale już na stałym lądzie, mimo wszystko lepiej dmuchać na zimne.

Następnego dnia pojechaliśmy do Parku Narodowego Erewan w którym znajdują się wspaniałe wodospady. Pierwszy autobus odjeżdżał o 8 rano, bilet kosztował 50B a podróż trwała godzinkę. Przy głównej bramie musieliśmy kupić bilet do parku, mieliśmy szczęście była jakaś akcja promocyjna i cena była obniżona o 50% do 100B. Wodospadów jest 6 i cała wyprawa do najwyżej położonego trwa półtora godziny. Oczywiście przy każdym można było się kąpać, co skwapliwie wykorzystaliśmy. Woda, mimo że to górski strumień, była ciepła, pływało się znakomicie i cały czas towarzyszyły nam różnej wielkości ryby. Wracaliśmy autobusem o 14tej, mieliśmy od razu połączenie do Bangkoku i tak wieczorkiem wróciliśmy do stolicy

wtorek, 24 marca 2009

Znowu Bangkok :)))

Te trzy dni które mieliśmy spędzić w Bangkoku miały być zapełnione na maxa czyli po gospodarsku. W niedziele tak jak było w planach ruszyliśmy na Chatuchak Market. Spod Pomnika Demokracji, czyli spod samego turystycznego getta jedzie tam autobus nr 47. Byliśmy tam o godzinie 10tej jak się okazało trochę za wcześnie. Sprzedawcy dopiero otwierali swoje kramy, ale dzięki tej wczesnej porze nie było tyle ludzi i mogliśmy zorientować się co, gdzie i jak. Market jest przeogromny, ale łatwo się w nim połapać gdyż podzielony jest sekcjami ciuchy, pamiątki, kwiaty, książki, itd. pomocna jest także mapa która dostać można przy każdym z kilku wejść. Rzuciliśmy się w wir zakupów i tak człowiek się nawet nie spodziewał jak już dochodziła piąta. Faktem jest, że największe nasilenie kupujących i sprzedających przypada na godzinę 15tą. Ceny są naprawdę konkurencyjne, jedyne co wydawało się drogie to rzeczy z jedwabiu, ale takie najlepiej kupować w Chiang Mai. Po takim dniu nie pozostało nic innego jak oddać się słodkiemu relaksowi przy chłodnym Changu. Drugiego dnia Kilelon poszedł załatwiać wizę do Indi ja natomiast wizę do Birmy. Nie było problemu ze znalezieniem ambasady musiałem popłynąć łodzią do przystani nr1 i potem podejść 15 min główną drogą wzdłuż linii kolejki Skytrain. Do wizy potrzebne są dwa zdjęcia i ksero paszportu. Mimo że kolejka była duża wszystko szło sprawnie po 20min złożyłem swoje dokumenty, uiściłem opłatę w wysokości 810B i miałem się zgłosić po odbiór paszportu za trzy dni. Jako że mój aparat się rozsypał musiałem sobie sprawić nowy. Pojechałem na Siam Square gdzie jest wielkie zbiorowisko centrów handlowych i w jednym z nich kupiłem sobie najtańszy jaki był aparat Samsunga. Cena wynosiła w przeliczeniu 280zł więc mniej więcej tyle co w Polsce.
Po powrocie okazało się że Kielon na wizę musi czekać do piątku i kosztuje go to grubo ponad 2000B.
We wtorek wieczorem, po wysłaniu do Polski paczki, poszliśmy oglądać prawdziwy tajski boks. Podobnież najlepszym miejscem do tego jest hala przy parku Lumphini, można tam dojechać autobusem nr 44. Bilety okazały się dosyć drogie 500B, 1000B i 1500B przy samym ringu. Wybraliśmy wersje za 1000B. Walk było 8, pierwsza to zwykły boks ale potem już tylko taj boks. Zabawa świetna zawsze to miło oglądać jak ktoś komuś wali po mordzie a nie tobie. Cały stadion wrzał, doping przeogromny, tysiące batów przechodziło z ręki do ręki, atmosfera niespotykana nigdzie indziej po prostu super, dobrze wydane pieniądze oczywiście jak ktoś lubi takie widowiska.
Cała impreza zakończyła się przed jedenastą na szczęście autobus do Banglamphu jeszcze jeździł.

niedziela, 22 marca 2009

Z Siem Rap do Bangkoku

W Bangkoku chcieliśmy być jak najwcześniej i jak najmniej zmęczeni. W sobotę i niedziele jest Chatuchak Market czyli największy w stolicy targ. Do granicy wynajęliśmy za 26$ taksówkę, można oczywiście taniej autobusem ale on jedzie 7 godzin. Taksówka dotarliśmy w 3 godziny. Droga która miała być tylko twardym, ubitym duktem okazała się wyasfaltowana w 90% i jechało się po niej szybko i bezpiecznie. Na granicy nie mieliśmy żadnych problemów i dostaliśmy wbitą 2 miesięczną wizę, miło z ich strony :)

Po tajskiej stronie cały teren przygraniczny to jeden wielki targ z bardzo konkurencyjnymi cenami. Zatrzymaliśmy się przy biurze turystycznym i tam od razu zaproponowano nam minibusa do Bangkoku za 350B mówiąc oczywiście, że nie ma innych możliwości dostania się do stolicy. Krótki śmiech w stronę naganiaczy, poszliśmy dalej. Olaliśmy także tuk-tukowców spod granicy którzy za 80B chcieli nas zawieźć do miasta, przeszliśmy 100m dalej i za 50B wzięliśmy tuk-tuka z głównej ulicy. Do miasta jest dość spory kawałek coś koło 7km. Kierowca wyrzucił nas zaraz przy przystanku autobusowym. Mieliśmy farta, autobus odjeżdżał za 20min. Kupiliśmy bilet za 116B i w drogę.

W stolicy wylądowaliśmy na dworcu północnym, nie zabardzo wiedzieliśmy jak się stamtąd wydostać. W informacji turystycznej polecili nam taxi ale to nie wchodziło w grę wzięliśmy więc tuk-tuka pod stacje kolejki LTR za 40B zdzierstwo. Teraz wiem że zaraz przy terminalu autobusowym jest pętla i przystanek miejskich autobusów i na przykład autobus nr.3 za 7B zawiezie cię pod Khosan Road. My postanowiliśmy zatrzymać się w innym getcie turystycznym przy Sukumvit Road. Zaczęliśmy poszukiwania czegoś taniego i tu klęska na całej linii najtańsza opcja wynosiła 450B za pokój. To za drogo, o wiele za drogo. Chcąc nie chcąc ruszyliśmy na Khosan Rd. Udało się znaleźć tani nocleg za 250B z klimą, choć akurat tego nie lubimy, w Live Good Guest House przy Tanang Rd 81/2. Z czystym sercem możemy polecić tą miejscówe. Ceny za jedynkę zaczynają się od 150B a za dwójkę od 200B. Co prawda nie mają darmowego wi-fi ale łapaliśmy sygnał z pobliskiej kafei ethos (klucz: ethosfreewifi) i oczywiście true wi-fi w którym po zalogowaniu możesz serwować bez ograniczeń w całym Bangkoku. Miejsce w którym był nasz hostel było w zagłębiu wegetariańskich knajp co bardzo ucieszyło Kielona jak i mnie również. Kurcze, znowu w stolicy od razu gęba jakoś sama mi się cieszy, lubię to miejsce to szczególną atmosferę, dobrze tu być z powrotem.

środa, 18 marca 2009

Siem Rap – magia Angkor Wat'u

W Siem Rap wylądowaliśmy w południe. Autobus zatrzymał się na jakimś parkingu koło terminala autobusowego gdzieś daleko za miastem. Nie było innej rady jak wziąć tuk-tuka. Kosztowało nas to 2$ a kierowca miał wielki problem żeby trafić do naszego hostelu. Jeszcze będąc w stolicy zarezerwowaliśmy sobie pokój w Prince Mekong Villa, mimo że nie był tani -10$ za dwójkę wiele osób nam go polecało. Oprócz noclegu zapewniony był powitalny drink, darmowy rower, darmowe pranie, rano śniadanie i co najważniejsze wskazówki i dobre rady właściciela. Właściciel był Belgiem wcześniej pracował jako przewodnik, władał ponad czterema językami, a na dodatek był bardzo miły i uczynny.

Pierwszy dzień to czas na zapoznanie z miastem. Samo centrum jest bardzo malutkie z główną ulicą z knajpami zwaną po prostu Pub Street. Są tam dwa targi jeden Night Bazar z samymi pamiątkami drogi i nastawiony w 100% na białych turystów,. Drugi zdaje się starszy i mniej okazały, za to w samym sercu miasta i tani. Wokół niego rozmieszczone są na wolnym powietrzu małe knajpki, w których można niedrogo zjeść, kambodżańska wersja pataja - makaronu z warzyawami, kosztuje 0,7$

Drugiego dnia pobudkę mieliśmy po czwartej, szybkie śniadanie, i na rowerkach kierunek na kasy biletowe. Do wyboru wyboru są 3 rodzaje biletów jedno dniowy za 20$, trzy dniowy za 40$ i tygodniowy za 60$. Jeden dzień to za mało, tydzień wydawało się za długo więc wzięliśmy trzydniówkę. Przy kasach robią Ci zdjęcie, dają bilet, kasują kasę i kasują bilet i już jesteś pełno prawnym turystą i już możesz zwiedzać, a więc do dzieła.

Na pierwszy dzień mieliśmy zaplanowane przywitanie poranka na szczycie świątyni Phnom Bakheng. Niestety mimo że widok stamtąd był znakomity chmury przesłoniły wschód słońca. A kiedy schodziliśmy na dół zaczęło padać. Musieliśmy się chować pod wiatą i przeczekać godzinkę. Po ulewie zaczęło mocno świecić słońce, wszystko zaczęło parować i czuliśmy się jak w saunie. Pojechaliśmy do jednego z większych kompleksów świątyń do Angkor Thom. Cały teren otoczony jest pozostałościami murów, a z wszystkich 4 stron są wspaniałe bramy wjazdowe uwieńczone wielkimi głowami. Można na rowerze objechać prawie całe mury i tak tez zrobiliśmy. W samym centrum znajduje się wielka świątynia Bayon, Wielkości tych budowli naprawdę poruszają i jest w nich niesamowita magia. Ruszyliśmy dalej po drodze zwiedziliśmy Ta Prohm, Chau Say Tevoda, Ta Keo aż wreszcie dojechaliśmy do Ta Nei. Świątynia zagubiona gdzieś w środku dżungli, w ogóle nie odwiedzana przez turystów. Byliśmy tam tylko my i jeszcze jedna parka z naszego hostelu, nie muszę dodawać że namiar dostaliśmy od naszego gospodarza :)

Podczas zwiedzania spotkaliśmy Mapsa i Jonasa, oni tą trasę pokonywali tuk-tukiem i znowu muszę stwierdzić że świat jest mały.

Na zakończenie wracając odwiedziliśmy jeszcze Ta Som. Mimo że była dopiero 14ta my byliśmy wykończeni. Wczesna pobudka deszcz, potem upał i 30 może 40 km na rowerze robią swoje. Po powrocie kąpiel odpoczynek i wyśmienite curry w Tajskiej knajpie.

Okazało się że w naszym Guesthausie zatrzymała się dwójka polaków Marta i Paweł z Płocka a obecnie z Warszawy. Wieczorem poopowiadaliśmy sobie o naszych odczuciach i doznaniach, a jako że drugi dzień zaczynamy od wizyty w ruinach Banteay Srey, które są oddalone o 25 km od Ankor Watu uzgodniliśmy że weźmiemy razem tuk-tuka żeby było taniej.

Znowu wczesna pobudka, śniadanie i ruszamy. Tym razem już na spokojnie bez męczarni wygodnie tuk – tukiem. Kierowca odebrał nas spod hostelu i ruszyliśmy. Po kolei Benteay Srey, Banteay Samre, East Me, Ta Som , Neak Pean i Preah Khan. Wszystkie te świątynie były cudowne magiczne i majestatyczne, a słowa nigdy nie opiszą ich piękna, czaru oraz tajemnicy jaka nad nimi się unosi. Większość jest odrestaurowana, o część upomniała się już dżungla, ale klimat dalej jest nieziemski. Mimo że zwiedzanie Angkor Watu przewidziane było na dzień następny, nie mogąc się już doczekać następnego poranka poszliśmy do świątyni. Była to tak zwana wisienka na torcie. Coś przecudnego, ogromny kompleks świątyń, który może konkurować z egipskimi czy meksykańskimi piramidami. Po prostu cud świata!!!

Ostatniego dnia wróciliśmy do Angkor Wat na wschód słońca. Cóż jednak nic z tego nie wyszło. Pora deszczowa i chmury przysłoniły słońce, szkoda następnym razem się uda. Spędziliśmy w świątyni dobre 3 godziny, spacerując, podziwiając i chłonąc widoki. CUDO.

Wieczorem umówiliśmy się na pożegnalny dzbanuszek piwa z naszymi polskimi przyjaciółmi. Oni wracają do Polski, my dalej na podbój północnej Tajlandii.

poniedziałek, 16 marca 2009

Phnom Penh – Pola Śmierci i Tuol Slang Muzeum

Ostatniego dnia pobytu w stolicy mieliśmy w planach zwiedzanie osławionych Pól Śmierci oraz Muzeum Tuol Slang. Wcześnie rano, żeby uniknąć upałów, wynajęliśmy za 8$ Tuk-Tuka. Najpierw pojechaliśmy na Pola Śmierci miejsce kaźni tysięcy Kambodżan. Cały teren znajduje się kawałek za miastem. Po zakupieniu biletu za 2$ wchodzi się nad plac na którym góruje wieża symbol męczeństwa w środku niej umieszczone są czaszki i kości części ofiar reżimu. Cały teren jest w zasadzie pusty, nie zostały żadne slady po zabudowaniach tylko liczne doły pozostałe po ekshumacji, oraz tablice informujące co się tu wcześniej znajdowało. Tu i ówdzie można nabić się na jakąś kość kawałek szczęki, czy czaszki ale chyba jest to pozostawione specjalnie dla turystów. Mimo wszystko sprawia to porażające wrażenie. Taka azjatycka wersja obozu w Auschwitz , z tym że ludzi przywozili tu tylko i wyłącznie na śmierć. Jako że kule były zbyt drogie do mordowania używano na przykład zaostrzonych bambusów które wbijano wprost w czaszkę. Zaraz za płotem jest szkoła podstawowa, która istniała też w owym czasie.

Następnie pojechaliśmy do Muzeum Tuol Slang. Tu za czasów Pol Pota mieściło się tajne więzienie S-21. Wszystko było urządzone w starym liceum, z tym że sale przerobiono na cele oraz sale tortur dla więźniów. Jest to wielki budynek składający się z dwu gmachów. Jeden z nich został praktycznie nie zmieniony, są tam cele oraz narzędzia którymi znęcano się nad więźniami, począwszy od sznurów różnych szczypców, noży stalowych kajdan skończywszy na urządzeniach do podtapiania, łamania kości i rażenia prądem. W drugim budynku parter zajmują tablice ze zdjęciami ofiar jest ich tysiące. Reżim fotografował każdego przybyłego, mierzył ważył, katalogował, a potem po torturach, jeżeli oczywiście je przeżył i tak wysyłał na śmierć. Na piętrze można było oglądać wystawę zdjęć z tamtych czasów. Najbardziej zapadły mi w pamięci zdjęcia z wysiedlonego przez Czerwonych Khmerów Phnom Penh. Miasto widmo.

Przerażające jest to że tych zbrodni nie dokonywali zwyrodniali zbrodniarze tylko młodzi chłopcy kilkunastoletni, którzy za młodu zostali odebrani rodzicom, przeszli intensywne szkolenie komunistyczne i pranie mózgów.

Po powrocie ja ruszyłem po odbiór mojej wizy, nie było z tym problemu, kupiliśmy bilet na rano do Siem Rap za 4$, a wieczorem poszliśmy przy dzbanuszku piwka pożegnać się z miaste

niedziela, 15 marca 2009

Kampot

Do Kampotu chcieliśmy pojechać żeby sobie odpocząć. Niedługo zacznie się piąty miesiąc naszych wojaży i człowiek potrzebuje takich odpoczynków coraz częściej. Bo nie jest to tylko wylegiwanie się na plaży i ogólne nieróbstwo ale nawet całkiem niezły wysiłek. Podróż, zwiedzanie, brak snu, załatwianie, organizowanie, wykłócanie się na każdym kroku, dodatkowo brud upał lub deszcz do wyboru. Tak to potrafi zmęczyć, ale jest to NAJMILSZE ZMĘCZENIE NA ŚWIECIE!!!!
Bilet w biurze podróży za rogiem naszego hostelu kosztował 4$. Odebrano nas prawie spod samych drzwi, najpierw na dworzec autobusowy, a potem prosto do Kampotu. Autobus jedzie grubo ponad 4 godziny, ale po 3 godzinach ma pół godzinną przerwę. Wtedy można zrobić siusiu przekąsić w pobliskiej restauracji, albo u miejscowych sprzedawców, a oni mieli wszystko. Ananasy, pomarańcze, wodę, ciastka, pieczone koniki polne lub pająki, a nawet jakieś gąsienice. Ja jedynie spróbowałem smażonej małej żabki ale była źle przyprawiona i w ogóle mi nie smakowała.
Gdy dotarliśmy na miejsce było wczesne popołudnie i miasto było wymarłe. Nie było nikogo wszyscy mieli sjestę. Poszliśmy się przejść po okolicy, miasto jest ładne choć zaniedbane, ma dużo francuskich wpływów kolonialnych i może przypomina trochę Nowy Orlean. Przez miasto wolno toczy swe wody rzeka, a w oddali widać góry, naprawdę bardzo ładne miejsce. Cóż było robić, zjedliśmy dobre curry w hinduskiej restauracji, wypiliśmy po lodowatym piwku, znaleźliśmy tani nocleg za 6$ i poddaliśmy się sennej atmosferze miasta. To dobre miejsce na relaks, polecam.
Następnego dnia w południe wracaliśmy z powrotem do stolicy. Tym razem wybraliśmy 4 godzinną podróż minibusem za 4$. Nie było źle. Kierowca wysadził nas na południowym dworcu i postanowiliśmy zwiedzić sobie tą część miasta na piechotę. Okazało się że to wcale nie jest daleko od naszego hostelu. Wieczorkiem zasiedliśmy ze znajomymi na werandzie przy dzbanku piwa i tak zakończyliśmy ten kolejny dzień relaksu.

piątek, 13 marca 2009

Phnom Penh po raz pierwszy

W Phnom Penh spędziłem bardzo mało czasu ale wiem że z chęcią tam powrócę na dłużej!!! Kambodżanie, mimo że są biedni, naprawdę biedni, nauczyciel zarabia 25$ na miesiąc, to stać ich na uśmiech, żarty i zabawę. Podobne uczucie miałem kilka lat temu w Bośni i Hercegowinie. Obydwa narody cieszą się że piekło ludobójstwa już się skończyło i posiadają jako taką wolność, choć na pewno nie pełną, w europejskim tego słowa znaczeniu.

Poranek pierwszego dnia był zagospodarowany pracowicie. Najpierw udaliśmy się do banku żeby wypłacić trochę gotówki. Okazało się że w bankomatach dostaje się dolary. W całej Kambodży można płacić w dolarach, a miejscowa waluta riel jest raczej traktowana jako bilon do wydawania. Wszystkie kasy w sklepach operują dwoma walutami (1$ to około 4100rieli) Skorzystaliśmy z usług głównej centrali Canadia Bank, gdyż ten nie pobiera prowizji, a dodatkowo jest tu wysoki limit wypłacenia pieniędzy, w innych mniejszych oddziałach można wypłacić tylko 100$.

Po południu poszliśmy zwiedzać Pałac Królewski. Wejście było trochę drogie bo 8$ ale warte swojej ceny. Pałac Królewski oraz Srebrna Pagoda robią niesamowite wrażenie. W samej Srebrnej Pagodzie posadzka wykonana jest ze srebrnych płytek, podobno cała niestety większa część pokryta jest dywanem. Stojący tam Budda wykonany jest cały ze złota i pokryty coś koło 2000 diamentami. Cudo!!!

Wieczorem umówiliśmy się z koleżanką Kielona – Majką. Majka mieszka tu już kilka lat i wykłada na prywatnej uczelni. Wcześniej przez kilka lat mieszkała w Wietnamie i pracowała jako fotograf. Przybliżyła nam trochę sytuację w Kambodży. Nie wygląda to tak kolorowo jak nam się wydawało. Panuje tutaj lewicowy rząd który swą lewicowość ma tylko w nazwie, poza tym dba tylko o swoje interesy, jest do cna skorumpowany i w ogóle nie troszczy się o swoich obywateli. Czyli takie nasze SLD. Opowiedziała nam historie o ludzi eksmitowanych z całych kwartałów dzielnic przez policję gdyż jeden z większych koncernów postanowił wybudować tam fabrykę. Zapłacił odpowiednie pieniądze rządowi i nie było problemu. A ci którzy się zabarykadowali i bronili swojej własności zostali zabici albo uwięzieni, Tak to mniej więcej wygląda od poszewki ale takich wiadomości nie ma w radiu i telewizji. Ludzie zdani są tylko na pomoc organizacji charytatywnych, które zajmują się wszystkim od lecznictwa po edukacje, 60% Kambodżan jest analfabetami. Wiadomo że ciemną masą łatwiej sterować. Mimo wszystko się nie poddają i patrzą na świat z optymizmem.

Wróciliśmy ze spotkania w mieszanych nastrojach i postanowiliśmy porozmawiać o tym na tarasie naszego hostelu przy dzbanku piwa za 2,5$, a tam nagle pojawił się Maps i Jonas których spotkaliśmy wcześniej na południu Laosu. Radości było co niemiara i znowu sprawdza się powiedzenie że świat jest mały. Spotkanie przeciągnęło się do późnych godzin nocnych, a rano mieliśmy jechać do Kampotu.

środa, 11 marca 2009

Kierunek Phnom Penh

Rano znaleźliśmy się na przystani stamtąd małą łodzią dopłynęliśmy na drugi brzeg,a tam już czekało 20 lub 30 minibusów. Dla mnie wszystko było tam jednym wielkim chaosem, ale nie dla miejscowych. Posadzili nas w małej knajpce na plaży i kazano czekać na kolejkę. Tam poznaliśmy Michała z Krakowa. Pierwszego spotkania z Mekongiem nie może zaliczyć do udanych. Podczas przeprawy łodzią posadzili go na dziobie i zakończyło się to dla niego kąpielą, a co najgorsze na dnie rzeki został jego portfel. Mimo 40 stopniowych upałów Michał podróżował w glanach od Szyszki i to wysokich – szacunek, dla mnie sandały to czasami za dużo. Nie minęło nawet pół godziny a już siedzieliśmy w busie jadącym do granicy. To raptem 15km więc wszystko odbyło się błyskawicznie. Po stronie Laosu pobierano opłatę za wbicie pieczątki wyjazdowej w wysokości 1$. Nie masz dolca nie wyjedziesz.
Potem strona kambodżańska . Tu bez problemowo wklejają Ci wizę za równowartość 20$ plus 1$ za wklejenie. Następnie kolejka przechodzi dalej pod budę celników, gdzie wypisuje się deklaracje celną i za 1,5$ wbijają pieczątkę wjazdową. Jako że bilonem dolarowym nikt tu się nie posługuje można wywalczyć zniżkę i zapłacić tylko dolca ale jak ma się pecha to jest się uboższym o 2$
Granica między tymi dwoma krajami jest w środku niczego, na dodatek trasa została zmonopolizowana przez jednego przewoźnika, a on dyktuje słone ceny. Cóż jedynymi podróżnikami byli tutaj biali, to mógł sobie na to pozwolić. Z Kielonem rozpytywaliśmy miejscowych o inne możliwości ale oni tylko wskazywali na tą firmę transportową. Przypuszczam że dla nich ceny są znacznie niższe, musieliśmy się z tym pogodzić i za 22$ kupiliśmy bilet do samego Phnom Penh. Wydawało się to najkorzystniejszą opcją. Wszystko było pomyślane tak, że jeżeli chce się pojechać publicznym tanim autobusem i zsumuje ceny z tym prywatnym, to wszystko będzie i tak o kilka dolców droższe.
Najpierw małym busem zawieźli nas do pierwszej dziury za granicą. Po drodze autobus złapał gumę ale że było to w tylnym, podwójnym kole pojechał dalej. W Stung Treng była przesiadka do większej maszyny i cała ta turystyczna zbieranina ruszyła dalej. Pod wieczór część tych którzy jechali do Siem Reap wysiedli w Kompong Cham i tam mieli nocleg. My ruszyliśmy dalej do stolicy. Autobus dojechał tam późnym wieczorem. Na szczęście zatrzymał się na wielkim placu koło meczetu nad jeziorem Boeng Kak w samym centrum turystycznego getta. Zakwaterowaliśmy się w „Number 9 Guesthouse”. Pokój skromny ale czysty z łazienką w środku i wielki taras z widokiem na jezioro, dobrze zaopatrzony bar i w miarę tanie piwo. W tym hostelu można znaleźć już pokój za 2$ ale postanowiliśmy zaszaleć :)

wtorek, 10 marca 2009

Don Khon – jedna z 4000 wysp

Wyruszyliśmy więc naszym drogim klimatyzowanym busem w kierunku Don Khot. Trasa ogólnie znana - do przystani, prom i na drugą stronę i dalej na południe. Nie minęła godzina i jesteśmy kilkadziesiąt kilometrów dalej na kolejnej przystani nad Mekongiem. Tu pożegnaliśmy naszego kierowce i udaliśmy się nad brzeg rzeki. Cóż jako obcokrajowcy musieliśmy wziąć trochę droższą łódź ale nie zrobiło to wielkiej rewolucji w naszym budżecie. Większość turystów płynie na Don Det, my jednak postanowiliśmy od razu płynąć do Don Khot – bo ta wyspa wyglądała ciekawiej jeżeli chodzi o zwiedzanie.

Z przystani promowej poszliśmy w prawo w stronę starego kolejowego mostu, tam okazało się że panowie kasują 9000 kip za pobyt na wyspie. Nie było wyjścia zapłaciliśmy myto i poszliśmy dalej. Prawie już na końcu wioski, zaraz pod świątynką znaleźliśmy diabelnie tanie bungalowy za 30000kip.Kami wzięła jeden, a my z Kielonem drugi. Fakt że toaleta była na zewnątrz i to na Małysza, ale była czysta, a ponadto była tam umywalka z bieżącą wodą więc z myciem zębów i goleniem nie było problemu. Kąpiel braliśmy w Mekongu ale oto nam chodziło- powrót do natury :)

Pierwszy dzień to aklimatyzacja i przerzucenie się na tryb życia południowo laotański. Wierzcie mi, nie jest to takie proste. Wiedzieliśmy że w Laosie od zamówienia czegoś w knajpie do podania może minąć do pół godziny. Tutaj najlepiej było coś zamówić, iść na spacer, wrócić za godzinę i była duża szansa że otrzymało się to co się zamówiło. Ale na tej spokojnej wyspie nie można było mieć do nikogo pretensji.

Jedzenie było smaczne, piwo tanie czego można jeszcze wymagać :)

Pierwszego pełnego dnia pobytu, poszliśmy zwiedzać wyspę na piechotę najpierw udaliśmy się w kierunku najważniejszych i największych wodospadów. Od naszych bungalowów szło się pół godzinki ale gdy doszliśmy widok był porażający. Wielki wodospad z rwącą rzeką. Nie było możliwości się wykąpać nurt był zbyt ostry. Zasięgnęliśmy języka i okazało się że można pomoczyć się w wodzie na szczycie wodospadu. Trzeba tylko uważać żeby nie zostać przez wodę wciągnięty. Przy upale +40 stopni nie zastanawialiśmy się nawet minutki wdrapaliśmy się na górę i wpakowaliśmy się do rzeki. Cóż było lepiej ale jak zwykle nie do końca. Z piekarnika na zewnątrz, trafiliśmy do gorącej zupy. Mimo wszystko, ta zupa była naprawdę orzeźwiająca i to nie tylko dla nas.

Gdy wróciliśmy eksplorowaliśmy resztę wyspy tyle, na ile da się na piechotę.

Następnego dnia ja z Kielonem wynajęliśmy sobie rowerki. Wcześnie rano pojechaliśmy podziwiać okoliczną atrakcję czyli słodkowodne delfiny.

Za 90000kip wynajęliśmy łódź, chcieliśmy się targować ale wszyscy przewoźnicy założyli spółdzielnie i nie było szansy.Zawieźli nas na małą wysepkę na środku rzeki i mieliśmy wypatrywać. Po godzinie udało mi się wypatrzeć raz kawałek grzbietu czegoś, jakieś zamieszanie w wodzie i bałwany fal. Nie, przepraszam to ja byłem bałwanem że zapłaciłem za oglądanie wody z kawałka skały. Kielon był bardziej zadowolony ale on był w tym wypadku większym optymistą.

Po powrocie na ląd, rowerkami postanowiliśmy objechać całą wyspę. Szukaliśmy jeszcze jednego wodospadu. Najpierw dojechaliśmy do starego francuskiego portu. Z tego miejsca rozpoczynała drogę kolejka wąskotorowa na drugą część wyspy. Co woziła, tego nie udało mi się ustalić, prawdopodobnie, choć to tylko moja teoria, kauczuk z Kambodży w głąb Indochin.

Od francuskiego portu wracając w stronę miasta można po około kilometr, może dwu znaleźć małą ścieżkę w prawo która przez most wiszący doprowadzi cię do następnych wodospadu.

Wodospady, było ich tam kilka, nie są już takie piękne jak te na południu wyspy ale przy tym upale dają wspaniałą ochłodę.

W Don Khon Kami postanowiła nas opuścić. Cóż jej wybór. Chciałem jej podziękować za mily czas jaki spędziliśmy razem, wiem że naprawdę trudno wytrzymać z dwoma facetami przez 4 miechy, Kami spotkamy się pewnie gdzieś w drodze. Pozdro.

Chcąc opuścić wysepkę można było kupić bilet za: 24$ do Phnom Phen, za 12 $ do pierwszego miasta, lub za 3$ do granicy. Kami wybrała bezpośredni my do granicy. My postanowiliśmy wybrać opcję mieszaną czyli najpierw do granicy. Jak się później okazało nie ułatwiliśmy sobie drogi, ani nie było taniej :(


poniedziałek, 9 marca 2009

Champsak – przedsmak Angkor Watu

Z południowego dworca w Pakse do Champasak złapaliśmy Pickapa przerobionego na minibusa.
Podróż trwała pół godzinki i dobrnęliśmy do przystani promowej na Mekongu. Odczekaliśmy swoje i zaczęło się pakowanie. Na taki prom wchodzi 4 do 6 pikapów a do tego kupa luda. Prom to zwykła łódź plus drugi pusty kadłub dla stabilności, a na to zwykły drewniany pokład. To cudo przewozi ludzi na drugi brzeg i działa bez zarzutów. Na drugim brzegu czekała nas jeszcze 10 minutowa przejażdżka i kierowca wysadził nas pod guest housem w samym sercu wioski. Znaleźliśmy tam tani nocleg za 30000kip za pokój z łazienką, dobrą, smaczną i tanią kuchnie, firmę transportową i wypożyczalnie rowerów w jednym. Po odświeżeniu się i odpoczynku wzięliśmy rowerki i pojechaliśmy zwiedzać ruiny świątyni. Nie było problemu z trafieniem na miejsce bo droga jest tylko jedna albo do przystani albo do świątyni. Na rowerkach zajęło nam to 45 minut. Przy wjeździe na teren jest budynek muzeum i kasy. Zaparkowaliśmy nasze rumaki, zaopatrzyliśmy się w bilet i ruszyliśmy na zwiedzanie. Do głównego kompleksu ruin prowadzi 100 metrowa ścieżka, po obu jej stronach ciągnie się kamienna palisada. Ścieżka dochodzi do podnóża góry i przechodzi w olbrzymie kamienne schody prowadzące na górę. Mimo że to tylko pozostałości świątyń ich ogrom daje wyobrażenie jak to mogło wyglądać przed wiekami kiedy nasza, europejska cywilizacja była jeszcze w powijakach, Mała świątynia na szczycie do teraz pełni swoją sakralną funkcje. Rozpościera się stamtąd wspaniały widok na okolice.
Gdy wracaliśmy do naszego hostelu zatrzymaliśmy się przy straganie gdzie serwowano świeżo wyciśnięty sok z trzciny cukrowej. Podają go razem z rozkruszonym lodem i odrobiną soku z lemonki wszystko jest w plastikowej torebce i pije się to przez słomkę. Staliśmy się fanem tego napoju, bo nie dość że jest bardzo orzeźwiający, to cukier daje naprawdę wielkiego energetycznego kopa i to za 2000kip czyli niecałą złotówkę. POLECAM!!!
Po powrocie wziąłem kąpiel w Mekongu i mimo że rzeka wyglądała na strasznie leniwą i spokojną prąd miała mocny i musiałem się mocno namęczyć żeby mnie nie zniosło. Woda była bardzo ciepła i pływało się w niej super.
Gdy odpoczywałem na brzegu przyglądałem się miejscowej kobiecie. Najpierw przyniosła wielką misę warzyw które wymyła w rzece, potem wymyła swoje dziecko, swoje włosy i wzięła się za pranie, na zakończenie wodą z Mekongu podlała swój ogródek. MEKONG RZEKA NIOSĄCA CZYSTOŚĆ I ŻYCIĘ!
Wieczorem w naszej hostelowej restauracji z zapoznanym wcześniej Anglo-pakistańczykiem Mapsem i jego kolegą Niemcem Jonasem umówiliśmy się na piwko i kolacyjkę. Zastanawialiśmy się jak można stąd wyjechać po najniższych kosztach. Niestety jedyne co wydawało się sensowne to zamówienie przewozu u naszego gospodarza za 60000kip Tak też zrobiliśmy choć pewnie jest jakaś tańsza opcja, chociażby powrót do Pakse i próbowanie stamtąd. Koniec końców doszliśmy do wniosku że czas stracony na kombinowanie taniego dojazdu jest więcej warty od zaoszczędzonej kasy. Rano spod guest housu ruszamy do Don Det.

niedziela, 8 marca 2009

Tadlo – odpoczynek nad wodospadem

Po całej nocy jazdy w rozklekotanym autobusie dotarliśmy do Pakse. Nie było źle inni mieli gorzej.

Była godzina 8rano, a autobus wysadził nas gdzieś w mieście, w takim miejscu, które ni jak nie widniało na naszej mapie. Postanowiliśmy nie zostawać tu dłużej, tylko od razu jechać w stronę wodospadów do Tadlo. Musieliśmy się dostać na południowy terminal autobusowy, z tuk-tukowcem wynegocjowaliśmy cenę 7000kip od głowy i ruszyliśmy. Był to dość spory kawałek bo przystanek mieści się 7km za miastem. Gdy dotarliśmy kierowca zażądał od nas 70000kip i twardo obstawał przy swoim. Cóż powiedzieliśmy mu jeżeli nie chce naszych 21000 to nie dostanie nic i odwróciliśmy się i poszli. Zrobił się zamęt, jęk, prawie płacz a potem groźby w końcu wziął od nas wyliczoną kasę i klnąc pod nosem odjechał. A największy ubaw z tej sytuacji mieli zgromadzeni Laotańczycy, ale żaden z nich nie wstawił się za kierowcą tuk-tuka, taksówkarz w każdym zakątku świata traktowany jest jako wredna złotówa w tym wypadku wredny kip.

Do autobusu mieliśmy godzinkę. Na dworcu spotkaliśmy dwie Czeszki które nie mogły sobie poradzić z dojechaniem do Champsak. trochę nas to przestraszyło, gdyż miał być to kolejny cel nasz podróży. Na szczęście wespół udało nam się rozwiązać problem, okazało się że jeżdżą tam ciężarówki osobowe a nie autobusy. Uradowane Czeszki pojechały w swoją stronę a my autobusem w stronę Tadlo.

Autobus jechał ponad 2 godziny i wysadził nas przy zjeździe na Tadlo jakieś 3km od przysiółka. Od razu znalazło się 3 motorowerzystów którzy za 5000kip zawieźli nas na miejsce. Zatrzymaliśmy się w Tom's Guest House

Guest house był zaraz koło rzeczki przy moście, a za mostem były już wodospad. Był to nasz dzień odpoczynku po całonocnej drodze. W ciągu dnia kąpaliśmy się w wodospadzie a wieczorem piwko na werandzie hostelu z pięknym widokiem na rzekę.

Rano zjedliśmy śniadanie, tuk-tukiem podjechaliśmy pod skrzyżowanie i wróciliśmy do Pakse na południowy terminal autobusowy.


sobota, 7 marca 2009

Vientian – senne powiatowe miasteczko

Stolicę Laosu Vientian potraktowaliśmy po macoszemu, może to wynik wczorajszych eksperymentów medycznych, a może to ten klimat senności który otaczał miasto? Nie chciało nam się nic. Z Vang Vieng wyjechaliśmy autobusem wcześnie rano i w stolicy byliśmy koło 10tej. Wysadzono nas na terminalu autobusowym w samym sercu miasta. Na wielkiej tablicy odjazdów autobusów wypatrzyliśmy tylko jeden do Pakse o 15.30. Postanowiliśmy zatem zwiedzić miasto w pół dnia. Bagaże zostawiliśmy w „przechowalni” czyli w budce strażnika przy wjeździe na terminal, skasowali nas tam po 10000kip od plecaka ale to zawsze lżej na plecach, choć na portfelu również.
Okazało się że całe centrum można obejść w godzinkę i tak zrobiliśmy, miasto było wymarłe, do tego temperatura wysoka i pustki nawet w klimatyzowanych sklepach. Daliśmy sobie wolne. Kami z Kielonem poszli na pizze, jak się okazało jedna najgorszych w życiu tu cytuje za Kielonem - „nie wszystko co okrągłe to pizza, a nie każdy chłop z widłami to Posejdon”. Ja natomiast udałem się na pobliski stragan i tam za 10000kip miałem przeogromną michę zupy z nudlami i wieprzowinką na ostro, pychota :))
Umówiliśmy się pod fontanną która jest w sercu miasta. Czekając na nich patrzyłem jak wolno toczy się sobotnie życie w upalnej stolicy, jak ludzie, oczywiście jeśli są, poruszają się w żółwim tempie, jak samochody i motory raz na kilka minut przecinają ciszę warkotem silników i nawet ptakom w ten dzień nie chciało się ćwierkać, a woda w fontannie przestała tryskać i tak patrzyłem na to , patrzyłem, patrzyłem i zasnąłem.
Obudził mnie Kielon o godzinie 14tej, czas było ruszać na dworzec.
Odebraliśmy bagaże i staraliśmy się kupić bilet. I tu niespodzianka autobus mimo że był na rozkładzie nie odjeżdżał z tego terminalu tylko z południowego. Rozkład jazdy okazał się stary i nieaktualny.
Nie zostało nam nic innego jak przedostać się na drugi dworzec i to w tempie szybkim. Wynegocjowaliśmy cenę 20000kip za tuk-tuka i ruszyliśmy w drugą część miasta. Przyznać muszę że był to spory kawałek i na terminal trafiliśmy po 15.30. Tu na szczęście okazało się że autobusów do Pakse jest więcej a najbliższy odchodzi o 16tej.
Był to autobus najtańszy, ekonomik, za 100000kip. Autobusy te, jak dowiedzieliśmy się już wcześniej, mają to do siebie, że służą jako małe ciężarówki, a ludzie są tylko zbędnym balastem. Co prawda mieliśmy miejsca siedzące na końcu autobusu ale przestrzeń pod siedzeniami, półki na bagaże i przejścia były zawalone jutowymi worami z ryżem, środkami ochrony roślin,roślinami, bulwami, wiadrami z czymś, drutem, szrotem po prostu wszystkim co było potrzebne na południu kraju.
Ruszyliśmy w drogę przed nami cała noc.

piątek, 6 marca 2009

Vang Vieng czyli nasze doświadczenia z medycyną naturalną.


Vang Vieng było na naszej trasie ze względu na to że chcieliśmy spróbować tumbingu czyli spływu na dętce. Ale od początku.

Z Luang Prabang wyjeżdżaliśmy świtem mając trochę mgliste pojęcie o której jest autobus do Vang Vieng. Kami namówiła nas na wzięcie tuk- tuka( aż 10000kip od głowy choć negocjacje były ostre) i znaleźliśmy się na dworcu autobusowym. Tu jedynym autobusem jaki jechał o tej porze był turystyczny, pełen bladych twarzy. Nie mogąc się dogadać kiedy jedzie zwykły, chcąc nie chcąc, wsiedliśmy do niego. Skasowali nas za bilet jak za zboże 60000kip czyli około 8$ to jak na Laos za drogo, ale jak powtarzał kolega Lutz: „nie zawsze się wygrywa”

Podróż była długa i męcząca, dopiero po południu zameldowaliśmy się na miejscu. W dodatku Kami odczuwała zmiany kuchni wietnamskiej na laotańską i bolał ją brzuch. Nie było rady,jako że miał to być nasz jednodniowy przystanek, zakwaterowanie znaleźliśmy w pobliżu dworca, zostawiliśmy Kami w cierpieniach a sami poszliśmy poszukać tumbingu. Do miasta podwiózł nas syn właściciela naszego guest house'u. Tam znaleźliśmy firmę która organizuje cały spływ. Wygląda to w następujący sposób – wywożą cię w górę rzeki, dają ci nadmuchaną dętkę od samochodu ciężarowego, a ty spokojnie sobie spływasz w dół gdzie wyławiają cię spod mostku. Cała zabawa kosztuje 80000kip plus 50000kip kaucji. Po dłuższym zastanowieniu doszliśmy do wniosku że rezygnujemy.

Kiedy ja wdałem się w rozmowę z jednym Holendrem który na motorze przemierzał całą Azję, Kielon poszedł w „miasto” i przyprowadził kolegę Kelego, tego samego z którym podróżowaliśmy po Borneo. Radość była ogromna, uścisków co niemiara, korki szampana strzelały w niebo, a fajerwerki rozświetlały nieboskłony......Taaa.... Azja to bardzo mały kontynent.

Wzięliśmy tuk-tuka i pojechaliśmy z Kelim do nas. Po kuracji u miejscowego szamana Kami poczuła się lepiej. Mimo że my czuliśmy się wybornie, również poddaliśmy się leczeniu, a razem z nami cała wioska. Szaman leczył miejscowym bimbrem z ryżu o znamienitej nazwie Lao Lao pomieszanym razem z miodem i cytryną zagryzanym suszonymi rybami, my natomiast preferowaliśmy europejską szkołę medyczną opartą na bazie piwa o znajomej skądinąd nazwie Lao. Po takiej kuracji będziemy na pewno zdrowi aż do końca wyjazdu. Jeden z miejscowych zaoferował Kelemu podwiezienie do hostelu, mam nadzieje że dojechali szczęśliwie i się z nim jeszcze spotkamy gdzieś tam w świecie.