czwartek, 19 listopada 2009
Zmiana
http://zahoryzont.blogspot.com/
niedziela, 10 maja 2009
Kuala Lumpur
Przyjeżdżając tutaj ogarnia mnie takie samo uczucia jak gdy przyjeżdżam do Bangkoku. Czuje dziwne podniecenie, źrenice mi się rozszerzają i uśmiech pojawia mi się na twarzy. Wszystko to dzieje się bez jakichkolwiek zabronionych środków farmakologicznych, ja po prostu lubię tu być.
Autobus dowiózł mnie idealnie pod Chinatown, miałem więc 300m do Hostelu w którym zatrzymaliśmy się ostatnio. Backpackers Travellers Inn oferuje wspólne pokoje w super cenie 11RM od łóżka. Na górze jest bar, taras z którego widać całą dzielnicę, na dole internet, a dla posiadaczy laptopów w całym budynku WiFi za 5RM dziennie.
Ostatnim razem zwiedziliśmy stolice bardzo dokładnie, jednakże było kilka miejsc które chciałem ponownie zobaczyć. W piątek wybrałem się do Muzeum Narodowego. Ostatnio zafascynowała mnie jego interaktywność – filmy, projekcje 3D, symulacje trzęsień ziemi itp. I tym razem było super. Aby ochłonąć od wrażeń przysiadłem na lodach w kafejce w pobliskim parku. Potem, sprawdziłem jak i za ile z dworca można dojechać do lotniska. Autobusy kosztują 9RM i jeżdżą co 15min.
Gdy wróciłem do hostelu wziąłem prysznic i jako że się już zrobiło chłodniej poszedłem coś zjeść dziś Kuchnia Indyjska:)
W ciągu całego wyjazdu schudłem 12kg i postanowiłem trochę się podtuczyć. Ale co z tego jak żołądek jest skurczony i wepchać się do niego za dużo nie da, a to na każdym kroku takie pyszności.
Sobota to spacer pod Petronas Tower czyli witamy w stolicy ze szkła i metalu. Cały dzień spędziłem na szwendaniu się po okolicy, prosta rzecz a tyle przyjemności. Wieczorem kolacja tym razem kuchnia Malezyjska :)
Niedziela to czas rozstania z miastem. Wymeldowałem się z hostelu i kolejką ruszyłem na Dworzec Główny. To tylko jeden przystanek ale nie chciało mi si dźwigać plecaka, a bilet kosztuje ringgita. Na dole dworca stoją autobusy na terminal, kupiłem bilet za 8RM i po godzinie byłem na miejscu. A teraz czekam na samolot. I cóż mogę dodać - żegnaj Azjo, oby nie na długo!
środa, 6 maja 2009
Powolutku, powolutku w stronę Kuala Lumpur.
wtorek, 28 kwietnia 2009
Langkawi plaża, morze i ....
Wylądowałem w Langkawi. Od razu, po wyjściu z promu, człowiek wchodzi na ciąg bezcłowych sklepów. Można tam kupić wszystko, od elektroniki, po perfumy i oczywiście tani alkohol. Niestety, aby z przystani promowej dostać się do Pentai Cenang, gdzie wreszcie z chłodnym piwkiem można usiąść nad brzegiem morza i rozkoszować się zachodzącym słońcem trzeba pokonać jakieś 20km. Jako że na wyspie nie ma transportu publicznego jedynym rozwiązaniem jest wzięcie taksówki za 24RM ( tu przypominam 1 ringgit to około 1 złoty, łatwo się liczy) Ja, starym, harcerskim sposobem postanowiłem złamać tą zasadę i wyszedłem na stopa. Czekałem, czekałem, trwało to dobrą godzinę, a w międzyczasie podjechało z osiem taksówek. Miałem jednak szczęście zatrzymała się dwójka Australijczyków, którzy wynajęli tu samochód. Notabene wynajęcie auta jest tu tanie za 3 dni zapłacili 85RM.
Znalazłem nocleg w Gecko Guesthouse, polecany przez LP. Dorm kosztował 15RM był tłoczny, duszny, pełen piachu, zapachu olejku do opalania i zapełniony w 100% freakami ale o to mi chodziło, bo zaczynało mi się trochę nudzić.
Plaże tutaj są białe, morze ciepłe, a słońce opala na heban. W okolicznych knajpkach jedzenia wyśmienite i to za przystępną cenę, a cena piwka zaczyna się od półtora ringgita. Dla lubiących mocniejsze sporty, litrowa butelka Bacardi kosztuje 30RM Ludzi nie zbyt dużo, wiadomo kryzys :) a po godzinie w tej mieścinie człowiek czuje się jak u siebie. Z morskich rozrywek są kajaki, narty wodne, wycieczki na pobliskie wyspy, nurkowanie i sailgliding. Czyli żyć nie umierać.
W takich warunkach nawet nie wiem kiedy minęły cztery dni.
Należę do ludzi którzy nie usiedzą w jednym miejscu, dlatego postanowiłem ruszać na stały ląd. Z powrotem wracałem taksówka z trójka Niemców, więc podzieliliśmy koszty na czterech.
Moim następnym punktem podróży był Georgetown. Można tam dopłynąć wprost z Langkawi ale kosztuje to 60RM. Popłynąłem do Kuala Perlis za 18RM. Stamtąd miał być jakiś przewóz w moim kierunku ale okazało się że się spóźniłem. Nie było sensu czekać aż do rana, w mieście, w którym nie ma nic. Musiałem więc wziąć kolejną taksówkę, tym razem do Kangar za 14RM. Miałem szczęście, od razu załapałem się na autobus do Butterworth za 13,60RM a stamtąd prosto promem do Georgetown za 1,20RM. Oszczędziłem 23RM co akurat wystarczyło na jeden nocleg.
sobota, 25 kwietnia 2009
Kierunek Langkawi - bezcłowy raj.
W biurze informacji turystycznej dowiedziałem się że autobus w kierunku Satun jeździ spod wieży zegarowej z częstotliwością 20 minut.
Gdy rano zjawiłem się w wyznaczonym miejscu okazało się że jeździ tam tylko autobus do Padang Besar, na szczęście miejscowi wytłumaczyli mi gdzie mam się udać. Wystarczyło podejść 300m w kierunku fontanny i tam w jakimkolwiek miejscu na ulicy Niphat Songhkrao łapać busa na stopa. Tak też uczyniłem. Podróż trwała z trzy kwadranse i kosztowała 63B. Żeby dostać się do przystani promowej poszedłem na drogę wyjazdową z miasta i tam załapałem się do pomarańczowego pickupa. Podróż trwa 20 minut i kosztowała 30B, ale mam uczucie że kierowca mnie naciął na dychę.
Prom miałem za godzinkę. Kupiłem bilet za 300B ostatnie drobne zainwestowałem w Changa i cierpliwie czekałem. Mniej więcej 20 min przed planowanym odbiciem od portu zaczęła się kontrola paszportowa. Wszystko szło sprawnie i odpłynęliśmy zgodnie z planem. Po drugiej stronie znowu odprawa, tym razem malezyjska i witamy w bezcłowym raju.
piątek, 24 kwietnia 2009
Bangkok po raz piąty
Tak, to już piąta wizyta w Bangkoku w ciągu pięciu miesięcy, myślę że ostatnia. Pewnie jak bym musiał tyle razy jechać do Warszawy to wolał bym się powiesić, ale Bangkok to co innego, to dopiero stolica!!! W piątek udało mi się odebrać paszport i to bez żadnych zgrzytów. Niestety termin mojej wizy do Birmy minął 22go, szkoda, trzeba zmienić plany. Na trzy dni zamelinowałem się w moim hostelu. Tu przed wyjazdem zostawiłem bagaże i zarezerwowałem nocleg mniej więcej na ten dzień.
W mieście panował upał więc zwiedzać to raczej mi się nie za bardzo chciało, zresztą miasto znam już dość dobrze. Postanowiłem okupić się w ciuchy, moje rzeczy po pół roku nadają się do wyrzucenia, zresztą i tak pozbywałem się ich sukcesywnie. W piątek wybrałem się na zakupy na targ w okolicy Th Krung Kasen, dokładnie trudno mi to umiejscowić. Na targ natrafiłem jadąc autobusem 57 na dworzec. Oprócz targu z super ciuchami i cenami, jest tam w pobliżu wielkie centrum hurtowe mieszczące się w kilku piętrowym budynku, tam zakupy można zrobić w klimatyzowanym budynku. W sobotę oczywiście ostatnie suweniry na targu Chatuchak.
Wieczorem pożegnanie z miastem, będzie mi go brakować, tego ruchu, smogu, upału, uśmiechniętych mieszkańców, wszędobylskich turystów, przydrożnych straganów z żarciem, chłodnego Changa wieczorem....
O godzinie 22.30 wpakowałem się do pociągu do HatYai, teraz już wiedziałem trzeba się ciepło odziać bo klima działa aż za dobrze. Przede mną 14 godzin jazdy.
Do zobaczenia Bangkoku.
wtorek, 21 kwietnia 2009
Sukothai
Pierwszego dnia o 8.00 rano wybrałem się do Parku Historycznego, w którym mieszczą się ruiny świątyń sprzed kilkuset lat. Można tam dojechać za 10B ciężarówką przerobioną na autobus - kabriolet, takim cudem jeszcze nie jechałem ale było OK i co najważniejsze chłodno.
Jako że świątynie rozrzucone są na sporej powierzchni najlepiej za 30B wynająć rower.
Z pełną butelką wody ruszyłem w upalną trasę. Cały teren podzielony jest na dwie części północną która oficjalnie mieściła się za murami i centralną. Oprócz tego gdzie się człowiek nie ruszył to na każdym kroku nabijał się na pozostałości z przeszłości. Do każdej ze stref trzeba za 100B kupić bilet, ale to dobrze wydane pieniądze. W części północnej w Wat Si Chum jest przeolbrzymi posąg Buddy. Wygląda to tajemniczo jakby Budda schował się za wielkimi drzwiami i spoglądał z boku. Ogrom figury powalił mnie prawie na ziemie – CUDO.
Jadąc dalej wjeżdża się do otoczonej fosą świątyni Wat Phra Pai Luang.
Ale Najlepsze widoki zostawiłem sobie na koniec. Centralna zona powala. Kilka olbrzymich świątyń położonych w jednym miejscu ze znajdująca się na wyspie Wat Sa Si. Ale chyba największe wrażenie robi największa Wat Mahathat. Wśród tych wszystkich budowli znalazłem Wat Si Sawai która swoim wyglądem przypomina te z Angkor Watu.
Jeździłem dobre 5 godzin podziwiając okolice. Znowu zdałem sobie sprawę jakie to musiało sprawiać wrażenie i jak wpływać na ludzi którzy tu pielgrzymowali i to w tym czasie, kiedy u nas były w większości drewniane kościółki.
Bardzo mi się tu podobało znów mi się przypomniał wspaniały czas jaki spędziłem w Siem Rap, z tym że tu prawie nie było turystów i wśród tych ruin można się było na spokojnie zapomnieć :)
Zbliżała się 15ta, wysuszony, przegrzany i zmęczony oddałem rower i wróciłem do miasta.
Nieopodal miejsca gdzie mieszkałem był mały nocny targ na którym się stołowałem. Wybór miejscowej kuchni był naprawdę niczego sobie. Próbowałem wielu rzeczy, ale mimo że sprzedawcy mnie zachęcali, nie zjadłem pieczonych świerszczy, podsmażanych na miodzie koników polnych czy smażonych larw. Jakoś nie mogłem się przemóc.
Zostałem tu jeszcze 2 dni, praktycznie nie robiąc nic. Rany się już zaleczyły i zostały tylko strupy, mogłem sobie pozwolić na kąpiel w pobliskim basenie. Po odpisywałem na maile, powklejałem moje wylewy do bloga, zrobiłem porządki w zbiorach zdjęć. Opalałem się, oglądałem TV po prostu luzzz.
Aż dostałem telefon z Bangkoku że odesłano mi paszport. Koniec laby czas wracać!!!
sobota, 18 kwietnia 2009
Phitsanulok
Na dworcu w Phitsanulok znalazłem się koło godziny 20tej. Zrobiło się ciemno, a ja musiałem znaleźć jakiś nocleg. W Lonleju nie było mapki miasta, ale za to było dość dobrze wytłumaczone gdzie w pobliżu znajduje się hotel o znajomej nazwie Londyn. Mimo że nazwa znajoma miałem trochę problemów z trafieniem, a dokładnie ze zlokalizowaniem tego miejsca. Problem polegał na tym że plafon z nazwą był napisany po Tajsku, a do recepcji wchodziło się jak do wielkiego garażu. Nie było tam drzwi tylko zasuwana metalowa brama. Wynająłem pokój na jedną noc za 200B. W środku żadna rewelacja coś pomiędzy klatką schodową a magazynem, ale było w miarę czysto, wiatrak kręcił się nad głową więc jak na te kilka godzin snu czemu nie.
Rano ruszyłem na zwiedzanie, najpierw biuro informacji turystycznej, w niedziele otwarta, gdzie wydębiłem mapkę i zdobyłem garść informacji o okolicy.. Zasadniczo główną atrakcją miasta jest kompleks świątyń Wat Yai. Znajduje się tam kilkanaście budynków, trochę ruin i niezliczona ilość posągów Buddy. Miałem szczęści gdyż akurat był Songkran festiwal dlatego było mnóstwo ludzi, a na dodatek stragany ze smakołykami i pamiątkami i gdyby nie wszechobecny zapach kadzidełek można by pomyśleć że jesteśmy gdzieś w Polsce na odpuście. Ludzie się modlili palili świeczki, wspomniane kadzidełka, a na jednym z placów gdzie były ustawione małe posążki Buddy, wierni chodzili od jednego do drugiego i polewali je wodą z małych miseczek. Miało im to przynieść szczęście w nadchodzącym roku.
Cały kompleks świątynny położony jest nad rzeką. Na drugim natomiast brzegu, znajdują się ruiny starszych świątyń, oraz pomnik, jak mi się zdaje, jednego z królów.
Ogólnie miasto bardzo miłe i ładne. Miałem jeszcze zwiedzić fabrykę posągów Buddy, ale była na drugim końcu miasta, w przeciwnym gdzie był dworzec więc zrezygnowałem.
Pojechałem autobusem(39B) do Sukhothai.
piątek, 17 kwietnia 2009
Bangkok – wizyta ekspresowa
Wziąłem prysznic i ruszyłem do ambasady. Najlepiej tam dojechać metrem i podejść kawałek. Ambasada mieści się przy ulicy Rama IX . Miałem na początku problem ze zlokalizowaniem adresu, bo szukałem jakiegoś domu, domku, willi czy coś takiego, a tu się okazało że wszystko mieści się na ostatnim 25 piętrze wielkiego budynku. Przywitał mnie polski żołnierz przebadał mój plecak na zawartość bomby i wpuścił do małego pomieszczenia. Tam, po 3 minutach, za pancerną szybą, pojawił się pracownik sekretariatu. Wyłuszczyłem mu całą sprawę i umówiliśmy się że da mi znać gdy paszport pojawi się w ambasadzie. Podziękowałem uprzejmie i wróciłem do getta.
Nie było sensu czekać na paszport w stolicy postanowiłem zatem dogłębniej zwiedzić środkową część Tajlandii.
Rano wymeldowałem się z hostelu i dokulałem się na dworzec. Kupiłem sobie bilet w 3 klasie za 269B na GODZINĘ 14.30 Tańsze miejsca już były wykupione więc przypadł mi wagon z miękkimi siedzeniami i muszę przyznać luxus.
wtorek, 14 kwietnia 2009
Songkran festival.- Śmigus Dyngus na obczyźnie
Wróciliśmy z „końca świata” w niedziele. Tak się miło złożyło że to właśnie czas Świąt Wielkanocnych. W Tajlandii w tym czasie akurat przypada święto Songkran. Chcąc zgłębić o co chodzi w tym święcie zasięgnąłem języka u kilku osób. Niektórzy mówią że to powitanie pory deszczowej inni że to z okazji najgorętszego okresu, jeszcze inni że to Tajski Nowy Rok, urodziny Buddy..... nie ważne, polega to ogólnie na polewaniu wszystkiego co się rusza wodą, taki nasz świąteczny Śmigus Dyngus tylko na znacznie szerszą skalę. Jest to niewątpliwie wielkie tajskie święto, wszyscy mają wolne,szaleją, alkohol leje się strumieniami, setki ofiar na drogach ale w przeciwieństwie do naszych świąt nikt nie maluje sobie jaj, a szkoda mogło by być wesoło :)))
Ludzie na swoje pickupy ładują 100,200 litrowe beczki z wodą plus obsługę do polewania, skrzynki piwa i tak jeżdżą po mieście polewając się nawzajem. A gdy zabraknie wody, nie ma problemu, przy ulicach, w miejscach hydrantów ustawione są automaty, gdzie po wrzuceniu 5 batów można zapełnić pustą bekę. Można też zgłosić się do stojących przy chodniku nieznajomych, którzy najpierw obleją cię wodą, a potem do tankują do pełna. Zabawa jest super, a wszystko przy 30 stopniowym upale. Na takie warunki klimatyczne w Polsce podczas śmigusa nie ma co liczyć, a szkoda.
Oficjalnie zabawa miała trwać do 14go ale gdzie tam, jeszcze 16go się polewali.
Z racji że całe ręce i kolana miałem pokryte opatrunkami, udawało mi się w miarę sucho przemykać po ulicach. Czasami tylko, gdy nie uważałem, ktoś polewając inny samochód, mnie również przypadkowo zmoczył. Ogólnie gdy mówiłem że jestem po wypadku i pokazywałem bandaże wszyscy znacząco kiwali głową i dawali mi święty spokój.
W takich oto warunkach przyszło mi zwiedzać miasto, a muszę przyznać że jest naprawdę piękne. Co rzuciło mi się w oczy, to to, że wszystkie świątynie są odnowione i zadbane, znaczy się „lud wierzący wielce jest..”
Niestety przyszedł 16ty i trzeba było się zwijać do Bangkoku zobaczyć co tam słychać z moim paszportem. Kupiłem najtańszy, bilet ekonomi za 465B i w czwartek o 17.30 zjawiłem się na dworcu. Autobus miał być o 18tej ale jak się okazało się zepsuł. Podstawili za to wygodny, Vipowski autobus. Nie musiałem nic dopłacać i tak o 6tej rano znalazłem się w stolicy.
niedziela, 12 kwietnia 2009
Chiang Rai i okolce
Nie chciałem ładować się do turystycznego getta,chciałem przede wszystkim w spokoju wyleczyć swoje rany. Znalazłem w Lonleyu hostel Garden House który mieścił się trochę na uboczu. Miejsce to okazało się super, były to małe dwu osobowe domki z łazienką i ciepłą wodą wielkim łożem i to wszystko za 200B, w dodatku właściciel okazał się przeuroczym człowiekiem.
Poznałem tam Niemca Johana który już od ośmiu lat mieszka w Tajlandii, a przez ostatni rok mieszkał razem z mnichami w świątyni w górach. Stał się on moim przewodnikiem po okolicy i kompanem przy wieczornym piwku.
Niestety rany w tym klimacie nie chciały mi się goić. Mimo że dezynfekowałem je kilka razy dziennie zaczęły strasznie ropieć. W Tajlandii, żeby nie płacić za lekarza, wystarczy zgłosić się do apteki i tam uzyskać wszelakie porady i medykamenty. Tak też uczyniłem, aptekarz wydzielił mi porcję antybiotyków na 5 dni, dodał opatrunki i witaminy a za wszystko zapłaciłem równowartość 10zł. Poprawa miała nadejść po 3,4 dniach ale miałem nie moczyć ran i zapomnieć o wieczornym Changu:((
Żeby odpocząć od miejskiego zgiełku i dokonać mentalnego resetu systemu ,razem z mym przewodnikiem Johanem, udaliśmy się do wioski w górze rzeki Mae Nam Kok gdzieś pod birmańską granice. Wynajęliśmy łódź za 1200B w jedną stronę. Trochę drogo, ale podróż trwała 2 godziny więc przypuszczam że takie są stawki. Po drodze zatrzymaliśmy się w na „farmie” słoni. Tam nakarmiliśmy łobuzy smakołykami, poprzytulaliśmy się do ich trąb, poklepali za uszkiem i dalej w drogę .Oj przypomniała mi się nasza słonica z Pai :)
Gdy dobiliśmy do brzegu w wiosce, zostawiliśmy 500B zadatku naszemu przewoźnikowi żeby o nas nie zapomniał i wrócił za 2dni. W wiosce jest może z 20 chat jeden mały sklepik i nic więcej. W tym sklepiku zakupiliśmy trochę ciastek i słodyczy które porozdawaliśmy miejscowym dzieciom, a dzieci była tu co niemiara. Johan zaprowadził mnie do jednej rodziny gdzie mieliśmy spędzić kolejne 2 dni. Mieszkaliśmy w bambusowej chacie na palach, w której było tylko palenisko, małe przepierzenie za którym mieszkali właściciele z dwójką dzieci i jedna jarzeniówka zasilana prądem z baterii słonecznej. Była to jedyna elektryczna rzecz tutaj. Wioska należała do plemienia Lahu, a po tajsku mówił tylko nasz gospodarz i właściciel sklepu. Wszyscy w wiosce żyli jak w pewnego rodzaju komunie lub bardzo dużej rodzinie, co chyba jest trafniejszym określeniem. Wszyscy odwiedzali się nawzajem,a drzwi były cały czas otwarte. Nie było czegoś takiego jak zagrody dla zwierząt, krowy świnie i kury chodziły niepilnowane po wiosce i nikt niczym zdawał się nie przejmować tylko siedział na werandzie, odpalał tytoń w swojej fajce wodnej z bambusa i patrzył na góry. Był to prawdziwy powrót do natury, ale jako miejskie dziecko, ostatniego dnia zaczynało mi czegoś brakować. Chciałem posłuchać muzyki, zobaczyć czy ktoś nie napisał SMS a nie wspominając już o sprawdzeniu poczty czy pobuszowaniu po necie. Zdając sobie sprawę że droga lądowa do Chiang Raj to kilka dni przez góry i że jestem uzależniony od faceta który przypłynie lub nie, zacząłem się lekko dusić. Kiedy przyszła niedziela i o 11 rano zjawił się nasz transport odetchnąłem z ulgą. Około 13tej byliśmy z powrotem, a tu czekał nas Songkran festival.
czwartek, 9 kwietnia 2009
Powrót do Chiang May
Z Pai wyjeżdżaliśmy wcześnie rano, dzięki temu udało nam się wreszcie zobaczyć jak mnisi rano zbierają jedzenie. Buddyści wierzą że darując mnichom strawę w następnym wcieleniu nie zaznają głodu. Dzięki temu mnisi mogą egzystować i więcej czasu poświęcać na medytacje.
Jako środek transportu tym razem wybraliśmy busa, mimo że kosztował 150B, a autobus tylko 76B. Jego zaletą było to że droga trwała tylko 2 i pół godziny.
Ręka Kielona już prawie wydobrzała dlatego mógł na popołudnie umówić się na dokończenie kursu gotowania. Wieczorem zakupił sobie bilet do Bangkoku za 338B w hostelu Daret's House, co ciekawe to taniej niż u oficjalnego przewoźnika, a w dodatku dowożą cię pod samo Khosan Road. Tak to prawda, jak się wszyscy domyślają, rozdzielamy się z Kielonem na kilka miesięcy. On postanowił polecieć do Nepalu, ja natomiast z racji tego że muszę być w Polsce trochę wcześniej, postanowiłem po eksplorować głębiej tę część Azji. Nepal zwiedzę razem z Indiami i Bangladeszem w kolejnym półrocznym pakiecie wyjazdowym, ktoś jedzie??? :)))
Wieczorem jeszcze ostatnie zakupy na Nocnym Bazarze. Faktycznie okazało się że rzeczy z jedwabiu są o wiele tańsze niż w stolicy, a porównując do cen w Europie to są prawie jak za darmo.
Następnego ranka w naszym hostelu wypożyczyliśmy motorki co okazało się błędem mimo że kosztowało nas to 200B nie były one ubezpieczone. Pojechaliśmy na ostatni zastrzyk przeciw wściekliźnie, a potem za świątynie Doi Suthep do Phra Tamnak Phu gdzie znajduje się letnia rezydencja króla. Niestety przyjechaliśmy tam w czasie kiedy była przerwa, a że mieliśmy mało czasu postanowiliśmy wracać. Zjeżdżając z góry, na krętej drodze niestety miałem poślizg i ratując przed zniszczeniem motor poobdzierałem się trochę. Gdy wróciliśmy właściciel zażądał astronomicznej kwoty za naprawą obdartego lusterka i plastikowych części. Pożegnałem się z Kielonem, który miał autobus i zacząłem negocjacje. W negocjacjach byłem twardy i nieugięty tak że musiała się włączyć policja. Negocjacje po godzinie przerodziły się w szarpaninę i w ten oto sposób pozbyłem się paszportu. Policja napisała raport, który wraz z rachunkiem i paszportem mają odesłać do Ambasady Polski. Ale nie zapłaciłem!!!
Musiałem na tę noc zmienić hotel, a rano ruszyłem do Chiang Rai.
poniedziałek, 6 kwietnia 2009
Pai
Pierwszy dzień to jak zwykle zapoznanie się z miastem, które jak się okazało bardzo miłym małym przysiółkiem. Pełno tam było knajpek kilka sklepów spożywczych, szpital poczta przystanek PKS czyli jak u nas w małym miasteczku, z tym że zamiast kościoła była Buddyjska Świątynia .
W okolicy między innymi są do zwiedzenia 3 wodospady. Pierwszy z nich ukryty jest w okolicznych górach na północ od miasta. Dzień wcześniej staraliśmy się kupić jakąś mapę okolicy ale niestety, jedyne dostępne wyglądały jakby 2 latek dostał kredki i zaczął się znęcać nad kartką papieru. Mapy były do niczego, więc poszliśmy na czuja.
Nie ma możliwości podjechania pod sam wodospad a ścieżka która do niego prowadzi nie jest w ogóle oznakowana. Szliśmy małą przecinką wijącą się wzdłuż małej rzeczki. Co chwila przechodziliśmy z jednego brzegu na drugi. Po godzinie zagadaliśmy, w języku chyba migowym, do dwóch spotkanych myśliwych. Dowiedzieliśmy się że jakiś kawałek wcześniej trzeba było odbić w lewo i iść szczytem góry. Niestety my nie znależliśmy tej przecinki nawet gdy wracaliśmy nie było po niej śladu. Postanowiliśmy iść dalej wzdłuż rzeczki bo myśliwi pokazali że tędy też można. Po kolejnej godzinie i zrobieniu może kilometra po głazach i konarach padła decyzja – wracamy. Byliśmy w środku dżungli. Wokół otaczały nas góry pokryte gęstym lasem temperatura była wysoka wilgotność również, Kielon stwierdził że w takich warunkach czuje się jakby dostał leśno – górsko - dżunglowej klaustrofobii. Coś w tym było, też czułem się trochę jak bym nie mógł złapać odpowiedniej ilości powietrza w płuca, a w dodatku ta duchota.
Tak zakończyła się wyprawa na pierwszy wodospad, a gdy wyszliśmy do cywilizacji na asfaltową drogę, rzucił mi się w oczy drogowskaz „wodospad-7km” Przypuszczam że byliśmy dopiero w połowie drogi.
Po tej miłej wędrówce, weszliśmy na pobliską górę, na której znajduje się świątynia i jest super widok na całe Pai.
Następnego dnia wypożyczyliśmy sobie motorki( 100B + 40B za ubezpieczenie ewentualnych strat) I pojechaliśmy dalej zwiedzać okolice. Najpierw obraliśmy kierunek na wioskę zamieszkaną przez mniejszość chińską. Cóż można powiedzieć,100% cepelia i ogólny niesmak. Koło wioski znajdował się wodospad, Tym razem trafiliśmy bez problemu, niestety z racji że jest teraz pora sucha nie był on taki okazały jak na zdjęciach w folderach. Okolica znana jest z uprawy czosnku więc co wjeżdżaliśmy do jakiejś wioski zapach rozchodził się przedni. Jednego można być pewnym tu wampira nie uświadczysz. Następnym punktem wycieczki był most żelazny „Memorial Bridge” który przez ostatnie 70 lat był budowany, burzony, odbudowywany, niszczony, przebudowywany, a był niezmiernie ważny gdyż łączył tę część Tajlandii ze światem. Zaraz potem dobrnęliśmy do naszego najważniejszego punktu naszego pobytu w Pai – jazdy na słoniach. Za 500B wynajęliśmy na godzinkę słonice z przewodnikiem. Z wysokiego pomostu weszliśmy na grzbiet elefanta i ruszyliśmy w stronę rzeki. Słonica nie za bardzo chciała iść, ale przewodnik prowadził ją pewnie co jakiś czas przekupując jakimś zielskiem lub kukurydzą. Nad rzeką było to, na co czekaliśmy, kąpiel ze słoniem - tego się nie da opowiedzieć to trzeba przeżyć. Zwierz mimo że waży kilka ton jest bardzo delikatny i ostrożny, czuliśmy się bezpiecznie bez obawy że to cielsko nas przygniecie. Nawet nie wiedzieliśmy kiedy minęła godzinka,przy zabawie czas upływa zdecydowanie zbyt szybko. Jak się okazało to jeszcze nie był koniec atrakcji. Na zakończenie, żeby zmyć z siebie brud z rzeki, mogliśmy wykąpać się w betonowych wannach wypełnionych wodą z pobliskich gorących źródeł. To było bardzo miłe pół godziny relaksu, a w tym czasie nasze ciuchy dawno wyschły na słońcu. Postanowiliśmy zgłębić tajemnice tych źródeł, były one niedaleko, wejście kosztowało 100B. Woda wydobywająca się z głębi ziemi była zasiarczona i miała temperaturę 80 stopni, tak że niektórzy kupowali na dole w sklepiku jajka i gotowali je na twardo. Można było się oczywiście pomoczyć ale trzeba było zejść dobre 100metrów w dół rzeczki żeby się nie poparzyć. Wracając do miasta odwiedziliśmy jeszcze miejscową atrakcje przyrodniczą czyli kanion. Nie wiem niestety jak powstał, pewnie utworzyła go płynąca opodal rzeka, ale muszę powiedzieć że zrobił on na mnie olbrzymie wrażenie.
Wieczorem oddaliśmy motorki, Kielon poszedł opatrzyć rękę a ja na pożegnanie miasta wypiłem nad rzeczką chłodnego Changa. Bardzo mi się tu podobało i pierwszy raz od 4miesięcy było mi zimno, w nocy temperatura spada do 10 stopni. Nigdy nie sądziłem że coś takiego może mi sprawiać przyjemność.
sobota, 4 kwietnia 2009
Chiang Mai - w górach chłodniej
W południe znalazłem się na dworcu kolejowym do centrum jeżdżą stąd czerwone pikapy za 20B ale je postanowiłem przejść się piechotą. Miałem namiary na hostel w którym zatrzymał się Kielon więc udałem się tam bezpośrednio podziwiając po drodze miasto. Zatrzymaliśmy się w North Star Guest House, pokój kosztował 200B a co najważniejsze było tam darmowe wi-fi. Pani w recepcji poinformowała mnie który to pokój, a że akurat nikogo nie było postanowiłem coś zjeść i powłóczyć się po mieście. Miasto, przynajmniej stara część, jest zbudowane na planie kwadratu, kiedyś otoczone było murami teraz została już tylko fosa. W całym mieście znajduje się pełno świątyń zarówno pięknych murowanych jak i starych jeszcze drewnianych i oczywiście wszystko wewnątrz pełne jest złota.
Kiedy Kielon jechał pociągiem spotkał Tajkę, która okazała się bardzo miłą nauczycielka w pobliskiej szkole mówiąca całkiem nieźle po angielsku. Gdy wyjawił że przyjechał tu między innym przeszkolić się w trudnej sztuce gotowania oraz w sztuce masażu, obiecała że mu pomoże choć tylko w gotowaniu.
Tak więc umówili się w poniedziałek po szkole i razem z nią i jej chłopakiem pojechali najpierw na targ zrobić zakupy, a potem do nich. Dziewczyna mieszkała razem z chłopakiem i jego rodzicami w domu przy uczelni, który nie można raczej nazwać apartamentem.
Choć mnie tam przy tym nie było, zabawy podobno była kupa, a Kielon był bardzo zadowolony z nauki. Co prawda mówił że dopiero trzeci pattaj, makaron z warzywami, miał smak i wygląd ale podobno był smaczny.
Następnego dnia czekała go nauka masażu. Postanowił nauczyć się jedynie masażu stóp, gdyż na naukę masażu całego ciała, musiał by poświecić pięć dni.
Nauczycielką miała być koleżanka zaprzyjaźnionej Tajki, niestety okazało się że chociaż w masażu jest dobra to z powodu bariery językowej nie potrafił tej wiedzy przekazać.
Nie pozostało nic innego jak wykupić lekcje u angielskojęzycznej masażystki
Kiedy Kielon ćwiczył swoje umiejętności, ja za 40B wypożyczyłem sobie rower i pojechałem do zoo. Bilet wstępu kosztował 100B, ale było warto spędzić kilka godzin oglądając, a także karmiąc zwierzęta. W parku mimo ze był bardzo okazały, przypomniałem sobie jak piękne i wspaniałe jest nasze ZOO w Chorzowie. Kto nie był niech idzie, a kto był to niech pójdzie jeszcze raz. Bez kasy z naszych biletów pewnie będę go chcieli zlikwidować i postawić kolejną galerię handlową.
Następny dzień nauki Kielona w profesjonalnej szkole gotowanie zakończył się bardzo szybko. Po zrobieniu zakupów i powrocie na zajęcia, Kielon pogłaskał psa właścicieli, a ten w podzięce ugryzł go w rękę. Mimo że ran nie było dużo to były bardzo głębokie. Po ich opatrzeniu lekarz zadecydował mimo wszystko o zastrzykach przeciw wściekliźnie Tak oto w ciągu tygodnia czekała go trzykrotna wizyta w szpitalnym ambulatorium. Całe szczęście że nie jest to jak kiedyś, seria dwunastu bolesnych zastrzyków w brzuch, tylko trzy zwykłe domięśniowe.
Następnego dnia nie było szans na kontynuowanie nauki postanowiliśmy pojechać do świątyni Doi Suthep, mieszcząca się na jednym ze wzgórz okalającym miasto. Żeby tam się dostać, trzeba spod bramy uniwersytety w Chiang May, wziąć pickupa za 80B który poczeka na ciebie godzinkę na górze i zwiezie z powrotem na dół. Samochód ruszy jednak wtedy gdy uzbiera się dziesiątka pasażerów.
Świątynia mieści się na samym szczycie góry i prowadzą do niej długie schody. Widok jest nieziemski wszystkie postacie Buddy, pagody, wieże, wszystko to pokryte złotem. W dodatku jest to miejsce kultu i pielgrzymek Buddystów z całego kraju. Taka nasza Częstochowa. Ale przez te ilości złota, zapach kadzidełek magia tego miejsca jest zupełnie inna. Jeszcze raz muszę powiedzieć miejsce przecudowne każdemu polecam je odwiedzić.
piątek, 27 marca 2009
Bangkok i sprawa paszportu
czwartek, 26 marca 2009
Most na rzece Kwai.
Mając czas do piątku żeby odebrać paszporty, postanowiliśmy pojechać do Kanchanaburi gdzie znajduje się osławiony most na rzece Kwai. Autobusy odchodzą z południowego terminalu. Jest to zupełnie nowy terminal i w ogóle nie był zaznaczony na mapie w Lonely Planet, na szczęście okazało się że spod pomnika Demokracji jedzie tam autobus nr 511 . Nie było problemu z trafieniem bo to był jego ostatni przystanek. Autobusy do Kanchanaburi odchodzą co pół godziny, a przejazd kosztuje 72B. W Kanchanaburi wylądowaliśmy o 13tej. Pierwsze nasze kroki skierowaliśmy do informacji turystycznej. Tam wydębiliśmy mapkę i poszliśmy zwiedzać muzeum wojny. Zbudowane jest w bambusowej chacie, w takiej samej w jakiej mieszkali więźniowie budujący most. Zgromadzone są tam zdjęcia i pamiątki z czasów wojny, wejście 30B. Koło muzeum znaleźliśmy nocleg w bungalowach pływających po rzece. Szybki prysznic żeby ochłodzić się w tym 40stopniowym upale i kierunek muzeum kolei birmańsko-tajskiej Wejście kosztuje 100B a w cenę wliczona jest darmowa kawa. Całe muzeum położone jest zaraz przy cmentarzu żołnierskim. Potem nadszedł czas na zwiedzanie mostu. Most położony jest kawałek za miastem piechotą około 25 minut. Jest to zwykły kolejowy most po którym jeździ mała kolejka wożąca turystów ogólnie nic wielkiego, ale kosztowało życie setek więźniów. Po powrocie do naszego bungalowu zasiedliśmy na werandzie nad rzeką i zaczęliśmy oglądać nadchodzącą burzę. W ciągu godziny burza zbliżyła się do nas i przemieniła się w małe tornado. Zaczęło wiać, deszcz ostro zacinał i nadeszła trąba powietrzna. Musieliśmy się ewakuować z naszego bungalowu bardzo szybko, wiatr był na tyle mocny że zerwał dach a deszcz zaczął wlewać się do środka. Całe zdarzenie trwało pół godzinki, a z naszego noclegu zostały tylko ruiny. Nie było innej rady jak znaleźć coś nowego. Ruszyliśmy do turystycznego getta i tam znaleźliśmy nocleg za 200B ale już na stałym lądzie, mimo wszystko lepiej dmuchać na zimne.
Następnego dnia pojechaliśmy do Parku Narodowego Erewan w którym znajdują się wspaniałe wodospady. Pierwszy autobus odjeżdżał o 8 rano, bilet kosztował 50B a podróż trwała godzinkę. Przy głównej bramie musieliśmy kupić bilet do parku, mieliśmy szczęście była jakaś akcja promocyjna i cena była obniżona o 50% do 100B. Wodospadów jest 6 i cała wyprawa do najwyżej położonego trwa półtora godziny. Oczywiście przy każdym można było się kąpać, co skwapliwie wykorzystaliśmy. Woda, mimo że to górski strumień, była ciepła, pływało się znakomicie i cały czas towarzyszyły nam różnej wielkości ryby. Wracaliśmy autobusem o 14tej, mieliśmy od razu połączenie do Bangkoku i tak wieczorkiem wróciliśmy do stolicy