Jako że na razie wszystkie najważniejsze rzeczy zostały załatwione w Chiang Mai, pojechaliśmy do Pai. Miasteczko oddalane jest o jakieś 150 km ale z racji że autobus musi przebić się przez góry i doliny cała droga trwa ponad 4 godziny. Nie narzekaliśmy, nigdzie nam się nie spieszyło a klimatyzacja, czyli otwarte okna, działała znakomicie. Gdy wylądowaliśmy na miejscu wczesnym popołudniem powitał nas miły chłód którego nie doświadczyliśmy chyba od czasów Wietnamu. Wcześniej, gdy czytaliśmy o tym miejscu, większość pisała że miała duże problemy ze znalezieniem noclegu. My trafiliśmy tutaj poza szczytem sezonu i prawdopodobnie nałożył się na to kryzys, także mogliśmy wybierać w hostelach, guest hausach jak w ulęgałkach. Nad rzeką natrafiliśmy na „Ban Pai Riverside Village” gdzie bungalowy były za 100B. Tam też założyliśmy bazę na najbliższe 3 dni.
Pierwszy dzień to jak zwykle zapoznanie się z miastem, które jak się okazało bardzo miłym małym przysiółkiem. Pełno tam było knajpek kilka sklepów spożywczych, szpital poczta przystanek PKS czyli jak u nas w małym miasteczku, z tym że zamiast kościoła była Buddyjska Świątynia .
W okolicy między innymi są do zwiedzenia 3 wodospady. Pierwszy z nich ukryty jest w okolicznych górach na północ od miasta. Dzień wcześniej staraliśmy się kupić jakąś mapę okolicy ale niestety, jedyne dostępne wyglądały jakby 2 latek dostał kredki i zaczął się znęcać nad kartką papieru. Mapy były do niczego, więc poszliśmy na czuja.
Nie ma możliwości podjechania pod sam wodospad a ścieżka która do niego prowadzi nie jest w ogóle oznakowana. Szliśmy małą przecinką wijącą się wzdłuż małej rzeczki. Co chwila przechodziliśmy z jednego brzegu na drugi. Po godzinie zagadaliśmy, w języku chyba migowym, do dwóch spotkanych myśliwych. Dowiedzieliśmy się że jakiś kawałek wcześniej trzeba było odbić w lewo i iść szczytem góry. Niestety my nie znależliśmy tej przecinki nawet gdy wracaliśmy nie było po niej śladu. Postanowiliśmy iść dalej wzdłuż rzeczki bo myśliwi pokazali że tędy też można. Po kolejnej godzinie i zrobieniu może kilometra po głazach i konarach padła decyzja – wracamy. Byliśmy w środku dżungli. Wokół otaczały nas góry pokryte gęstym lasem temperatura była wysoka wilgotność również, Kielon stwierdził że w takich warunkach czuje się jakby dostał leśno – górsko - dżunglowej klaustrofobii. Coś w tym było, też czułem się trochę jak bym nie mógł złapać odpowiedniej ilości powietrza w płuca, a w dodatku ta duchota.
Tak zakończyła się wyprawa na pierwszy wodospad, a gdy wyszliśmy do cywilizacji na asfaltową drogę, rzucił mi się w oczy drogowskaz „wodospad-7km” Przypuszczam że byliśmy dopiero w połowie drogi.
Po tej miłej wędrówce, weszliśmy na pobliską górę, na której znajduje się świątynia i jest super widok na całe Pai.
Następnego dnia wypożyczyliśmy sobie motorki( 100B + 40B za ubezpieczenie ewentualnych strat) I pojechaliśmy dalej zwiedzać okolice. Najpierw obraliśmy kierunek na wioskę zamieszkaną przez mniejszość chińską. Cóż można powiedzieć,100% cepelia i ogólny niesmak. Koło wioski znajdował się wodospad, Tym razem trafiliśmy bez problemu, niestety z racji że jest teraz pora sucha nie był on taki okazały jak na zdjęciach w folderach. Okolica znana jest z uprawy czosnku więc co wjeżdżaliśmy do jakiejś wioski zapach rozchodził się przedni. Jednego można być pewnym tu wampira nie uświadczysz. Następnym punktem wycieczki był most żelazny „Memorial Bridge” który przez ostatnie 70 lat był budowany, burzony, odbudowywany, niszczony, przebudowywany, a był niezmiernie ważny gdyż łączył tę część Tajlandii ze światem. Zaraz potem dobrnęliśmy do naszego najważniejszego punktu naszego pobytu w Pai – jazdy na słoniach. Za 500B wynajęliśmy na godzinkę słonice z przewodnikiem. Z wysokiego pomostu weszliśmy na grzbiet elefanta i ruszyliśmy w stronę rzeki. Słonica nie za bardzo chciała iść, ale przewodnik prowadził ją pewnie co jakiś czas przekupując jakimś zielskiem lub kukurydzą. Nad rzeką było to, na co czekaliśmy, kąpiel ze słoniem - tego się nie da opowiedzieć to trzeba przeżyć. Zwierz mimo że waży kilka ton jest bardzo delikatny i ostrożny, czuliśmy się bezpiecznie bez obawy że to cielsko nas przygniecie. Nawet nie wiedzieliśmy kiedy minęła godzinka,przy zabawie czas upływa zdecydowanie zbyt szybko. Jak się okazało to jeszcze nie był koniec atrakcji. Na zakończenie, żeby zmyć z siebie brud z rzeki, mogliśmy wykąpać się w betonowych wannach wypełnionych wodą z pobliskich gorących źródeł. To było bardzo miłe pół godziny relaksu, a w tym czasie nasze ciuchy dawno wyschły na słońcu. Postanowiliśmy zgłębić tajemnice tych źródeł, były one niedaleko, wejście kosztowało 100B. Woda wydobywająca się z głębi ziemi była zasiarczona i miała temperaturę 80 stopni, tak że niektórzy kupowali na dole w sklepiku jajka i gotowali je na twardo. Można było się oczywiście pomoczyć ale trzeba było zejść dobre 100metrów w dół rzeczki żeby się nie poparzyć. Wracając do miasta odwiedziliśmy jeszcze miejscową atrakcje przyrodniczą czyli kanion. Nie wiem niestety jak powstał, pewnie utworzyła go płynąca opodal rzeka, ale muszę powiedzieć że zrobił on na mnie olbrzymie wrażenie.
Wieczorem oddaliśmy motorki, Kielon poszedł opatrzyć rękę a ja na pożegnanie miasta wypiłem nad rzeczką chłodnego Changa. Bardzo mi się tu podobało i pierwszy raz od 4miesięcy było mi zimno, w nocy temperatura spada do 10 stopni. Nigdy nie sądziłem że coś takiego może mi sprawiać przyjemność.
poniedziałek, 6 kwietnia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz