Dlaczego 3 słoniki?

Dlaczego Trzy Małe Słoniki? Ano dlatego, że jest nas trójka (i może nawet tak pozostanie przez najbliższe 6 m-cy, kto wie?), w tej części świata mają hopla na punkcie słoni (wiadomo, trąba do góry, te sprawy :), a także słonik... yyy... znaczy słoń to symbol mądrości, siły i pomyślności fortuny, a i piwo które nas tu ujęło swym smakiem od pierwszego kontaktu nazywa się...yyy... no właśnie mamy jeszcze niejakie problemiki z miejscowym "alfabetem robaczkowym" :)) ale na naklejce są dwa białe słoniki, więc jak mamy ochotę na piwko grypsujemy w naszym slangu: "to jak? co pijemy? białe słoniki oczywiście :))!!!!", aha ponieważ słoniki na naklejce są białe, pasuje to do naszej "rasowej" sytuacji w środku Azji. Jeśli zaś chodzi o owe białe słoniki, to okazało się że to piwo marki Chang, z dwoma białymi słonikami w herbie, browar ten jest sponsorem Evertonu, a chang znaczy po prostu słoń... ot i cała tajemnica :)). Tak oto wygląda krótkie wytłumaczenie "co i jak" w tej materii, więc optymistycznym "I oby trąba twojego słonia nie trafiła w kaktus " ('Zmiennicy') :D
pozdrawiamy i życzymy pięknej zimy w Polsce:)



wtorek, 21 kwietnia 2009

Sukothai

Z Phitsanoluk, pieszczotliwie nazywanego przez miejscowych Filokiem, do Sukothai jedzie się niecałą godzinkę. Dworzec autobusowy jest trochę na uboczu. Do centrum można dostać się tuk-tukiem, motorkiem, pickupem lub piechotą. Jako że nie miałem plecaka, który czekał na mnie w hotelu, w Bangkoku, postanowiłem iść na własnych nogach. Zasięgnąłem języka i dowiedziałem się że prowadzi tam mała przecinka zaraz za zielonym budynkiem. Jest to góra 10minut drogi i dochodzi się do mostu przy którym rozlokowane są hostele. Ja wybrałem Friend's Guest House. Może nie był tani 250B za pokój, ale cóż to był za pokój!!! Jak bym miał rower to mógłbym po nim jeździć, na łużku można było grać w chowanego, a do tego prysznic z ciepłą wodą, klima, 100kanałów w TV i WiFi. W dodatku byłem jedynym gościem i choć właściciel wydawał się być „ciepłym”, postanowiłem się tu zatrzymać do czasu wyjaśnienia sprawy z moim paszportem.
Pierwszego dnia o 8.00 rano wybrałem się do Parku Historycznego, w którym mieszczą się ruiny świątyń sprzed kilkuset lat. Można tam dojechać za 10B ciężarówką przerobioną na autobus - kabriolet, takim cudem jeszcze nie jechałem ale było OK i co najważniejsze chłodno.
Jako że świątynie rozrzucone są na sporej powierzchni najlepiej za 30B wynająć rower.
Z pełną butelką wody ruszyłem w upalną trasę. Cały teren podzielony jest na dwie części północną która oficjalnie mieściła się za murami i centralną. Oprócz tego gdzie się człowiek nie ruszył to na każdym kroku nabijał się na pozostałości z przeszłości. Do każdej ze stref trzeba za 100B kupić bilet, ale to dobrze wydane pieniądze. W części północnej w Wat Si Chum jest przeolbrzymi posąg Buddy. Wygląda to tajemniczo jakby Budda schował się za wielkimi drzwiami i spoglądał z boku. Ogrom figury powalił mnie prawie na ziemie – CUDO.
Jadąc dalej wjeżdża się do otoczonej fosą świątyni Wat Phra Pai Luang.
Ale Najlepsze widoki zostawiłem sobie na koniec. Centralna zona powala. Kilka olbrzymich świątyń położonych w jednym miejscu ze znajdująca się na wyspie Wat Sa Si. Ale chyba największe wrażenie robi największa Wat Mahathat. Wśród tych wszystkich budowli znalazłem Wat Si Sawai która swoim wyglądem przypomina te z Angkor Watu.
Jeździłem dobre 5 godzin podziwiając okolice. Znowu zdałem sobie sprawę jakie to musiało sprawiać wrażenie i jak wpływać na ludzi którzy tu pielgrzymowali i to w tym czasie, kiedy u nas były w większości drewniane kościółki.
Bardzo mi się tu podobało znów mi się przypomniał wspaniały czas jaki spędziłem w Siem Rap, z tym że tu prawie nie było turystów i wśród tych ruin można się było na spokojnie zapomnieć :)
Zbliżała się 15ta, wysuszony, przegrzany i zmęczony oddałem rower i wróciłem do miasta.
Nieopodal miejsca gdzie mieszkałem był mały nocny targ na którym się stołowałem. Wybór miejscowej kuchni był naprawdę niczego sobie. Próbowałem wielu rzeczy, ale mimo że sprzedawcy mnie zachęcali, nie zjadłem pieczonych świerszczy, podsmażanych na miodzie koników polnych czy smażonych larw. Jakoś nie mogłem się przemóc.
Zostałem tu jeszcze 2 dni, praktycznie nie robiąc nic. Rany się już zaleczyły i zostały tylko strupy, mogłem sobie pozwolić na kąpiel w pobliskim basenie. Po odpisywałem na maile, powklejałem moje wylewy do bloga, zrobiłem porządki w zbiorach zdjęć. Opalałem się, oglądałem TV po prostu luzzz.
Aż dostałem telefon z Bangkoku że odesłano mi paszport. Koniec laby czas wracać!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz