Dlaczego 3 słoniki?

Dlaczego Trzy Małe Słoniki? Ano dlatego, że jest nas trójka (i może nawet tak pozostanie przez najbliższe 6 m-cy, kto wie?), w tej części świata mają hopla na punkcie słoni (wiadomo, trąba do góry, te sprawy :), a także słonik... yyy... znaczy słoń to symbol mądrości, siły i pomyślności fortuny, a i piwo które nas tu ujęło swym smakiem od pierwszego kontaktu nazywa się...yyy... no właśnie mamy jeszcze niejakie problemiki z miejscowym "alfabetem robaczkowym" :)) ale na naklejce są dwa białe słoniki, więc jak mamy ochotę na piwko grypsujemy w naszym slangu: "to jak? co pijemy? białe słoniki oczywiście :))!!!!", aha ponieważ słoniki na naklejce są białe, pasuje to do naszej "rasowej" sytuacji w środku Azji. Jeśli zaś chodzi o owe białe słoniki, to okazało się że to piwo marki Chang, z dwoma białymi słonikami w herbie, browar ten jest sponsorem Evertonu, a chang znaczy po prostu słoń... ot i cała tajemnica :)). Tak oto wygląda krótkie wytłumaczenie "co i jak" w tej materii, więc optymistycznym "I oby trąba twojego słonia nie trafiła w kaktus " ('Zmiennicy') :D
pozdrawiamy i życzymy pięknej zimy w Polsce:)



niedziela, 12 kwietnia 2009

Chiang Rai i okolce

Bilet w Chiang May kupiłem wcześniej (132B-podobno taniej się nie da) tak że musiałem się tylko zgłosić na dworcu o 11.30 Gdy dojechałem na miejsce, nie za bardzo wiedziałem gdzie jest „to miejsce”, oczywiście zaatakowało mnie mnóstwo tuk-tukowców oferujących za 80B podwiezienie do miasta. Osiem dych to na pewno za dużo. Zobaczyłem drogowskaz centrum i ruszyłem. Szedłem i szedłem a tu końca nie widać. Nagle podjechał do mnie młody koleś na skuterku, zagajał po Tajsku, ja po angielsku, on znowu po Tajsku i wskazał na motorek. Pomyślałem czemu nie wsiadłem i pojechaliśmy do centrum. Okazało się to dobre kilka kilometrów. Wysadził mnie na innym dworcu autobusowym, a gdy chciałem dać mu kasę to się tylko uśmiechnął i odjechał. Tam dowiedziałem się że są 2 terminale autobusowe, a pomiędzy nimi kursują niebieskie pickupy za 10B.
Nie chciałem ładować się do turystycznego getta,chciałem przede wszystkim w spokoju wyleczyć swoje rany. Znalazłem w Lonleyu hostel Garden House który mieścił się trochę na uboczu. Miejsce to okazało się super, były to małe dwu osobowe domki z łazienką i ciepłą wodą wielkim łożem i to wszystko za 200B, w dodatku właściciel okazał się przeuroczym człowiekiem.
Poznałem tam Niemca Johana który już od ośmiu lat mieszka w Tajlandii, a przez ostatni rok mieszkał razem z mnichami w świątyni w górach. Stał się on moim przewodnikiem po okolicy i kompanem przy wieczornym piwku.
Niestety rany w tym klimacie nie chciały mi się goić. Mimo że dezynfekowałem je kilka razy dziennie zaczęły strasznie ropieć. W Tajlandii, żeby nie płacić za lekarza, wystarczy zgłosić się do apteki i tam uzyskać wszelakie porady i medykamenty. Tak też uczyniłem, aptekarz wydzielił mi porcję antybiotyków na 5 dni, dodał opatrunki i witaminy a za wszystko zapłaciłem równowartość 10zł. Poprawa miała nadejść po 3,4 dniach ale miałem nie moczyć ran i zapomnieć o wieczornym Changu:((

Żeby odpocząć od miejskiego zgiełku i dokonać mentalnego resetu systemu ,razem z mym przewodnikiem Johanem, udaliśmy się do wioski w górze rzeki Mae Nam Kok gdzieś pod birmańską granice. Wynajęliśmy łódź za 1200B w jedną stronę. Trochę drogo, ale podróż trwała 2 godziny więc przypuszczam że takie są stawki. Po drodze zatrzymaliśmy się w na „farmie” słoni. Tam nakarmiliśmy łobuzy smakołykami, poprzytulaliśmy się do ich trąb, poklepali za uszkiem i dalej w drogę .Oj przypomniała mi się nasza słonica z Pai :)
Gdy dobiliśmy do brzegu w wiosce, zostawiliśmy 500B zadatku naszemu przewoźnikowi żeby o nas nie zapomniał i wrócił za 2dni. W wiosce jest może z 20 chat jeden mały sklepik i nic więcej. W tym sklepiku zakupiliśmy trochę ciastek i słodyczy które porozdawaliśmy miejscowym dzieciom, a dzieci była tu co niemiara. Johan zaprowadził mnie do jednej rodziny gdzie mieliśmy spędzić kolejne 2 dni. Mieszkaliśmy w bambusowej chacie na palach, w której było tylko palenisko, małe przepierzenie za którym mieszkali właściciele z dwójką dzieci i jedna jarzeniówka zasilana prądem z baterii słonecznej. Była to jedyna elektryczna rzecz tutaj. Wioska należała do plemienia Lahu, a po tajsku mówił tylko nasz gospodarz i właściciel sklepu. Wszyscy w wiosce żyli jak w pewnego rodzaju komunie lub bardzo dużej rodzinie, co chyba jest trafniejszym określeniem. Wszyscy odwiedzali się nawzajem,a drzwi były cały czas otwarte. Nie było czegoś takiego jak zagrody dla zwierząt, krowy świnie i kury chodziły niepilnowane po wiosce i nikt niczym zdawał się nie przejmować tylko siedział na werandzie, odpalał tytoń w swojej fajce wodnej z bambusa i patrzył na góry. Był to prawdziwy powrót do natury, ale jako miejskie dziecko, ostatniego dnia zaczynało mi czegoś brakować. Chciałem posłuchać muzyki, zobaczyć czy ktoś nie napisał SMS a nie wspominając już o sprawdzeniu poczty czy pobuszowaniu po necie. Zdając sobie sprawę że droga lądowa do Chiang Raj to kilka dni przez góry i że jestem uzależniony od faceta który przypłynie lub nie, zacząłem się lekko dusić. Kiedy przyszła niedziela i o 11 rano zjawił się nasz transport odetchnąłem z ulgą. Około 13tej byliśmy z powrotem, a tu czekał nas Songkran festival.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz