Dlaczego 3 słoniki?

Dlaczego Trzy Małe Słoniki? Ano dlatego, że jest nas trójka (i może nawet tak pozostanie przez najbliższe 6 m-cy, kto wie?), w tej części świata mają hopla na punkcie słoni (wiadomo, trąba do góry, te sprawy :), a także słonik... yyy... znaczy słoń to symbol mądrości, siły i pomyślności fortuny, a i piwo które nas tu ujęło swym smakiem od pierwszego kontaktu nazywa się...yyy... no właśnie mamy jeszcze niejakie problemiki z miejscowym "alfabetem robaczkowym" :)) ale na naklejce są dwa białe słoniki, więc jak mamy ochotę na piwko grypsujemy w naszym slangu: "to jak? co pijemy? białe słoniki oczywiście :))!!!!", aha ponieważ słoniki na naklejce są białe, pasuje to do naszej "rasowej" sytuacji w środku Azji. Jeśli zaś chodzi o owe białe słoniki, to okazało się że to piwo marki Chang, z dwoma białymi słonikami w herbie, browar ten jest sponsorem Evertonu, a chang znaczy po prostu słoń... ot i cała tajemnica :)). Tak oto wygląda krótkie wytłumaczenie "co i jak" w tej materii, więc optymistycznym "I oby trąba twojego słonia nie trafiła w kaktus " ('Zmiennicy') :D
pozdrawiamy i życzymy pięknej zimy w Polsce:)



poniedziałek, 1 grudnia 2008

4 dni w raju - Koh Lipe - kami

01.12.2008 - 05.12.2008 Koh Lipe

Byliście kiedyś w raju? Nie? Szkoda – bo my właśnie z niego wróciliśmy... No, ale po kolei:
Źli i naprawdę wkurzeni na miejscowych, że nas 'cyckają' na każdym kroku, a my chcąc nie chcąc jako tzw. 'turyści' musimy zawsze płacić najwięcej, po chorobie morskiej Piotrasa, dotarliśmy do naszego celu – wyspy, która przez następne 5 dni miała stać się naszym małym rajem - Koh Lipe.
Pierwsze co rzuciło się nam w oczy to biel nadmorskiego piasku, który wyglądał prawie jak śnieg i... turystyczna infrastruktura. Z informacji, które posiadaliśmy od Iaina miała to być mało ludna i rzadko odwiedzana wysepka – niestety przez 2 lata wszystko bardzo szybko się zmieniło, na plaży na której nas wyrzucono (Pattaya Beach) tzw. 'resorty' wyrastały jeden po drugim jak grzyby po deszczu a jeszcze wiele było w trakcie budowy. Cóż... ma to swoje plusy i minusy – bez większego problemu znaleźliśmy dosyć przytulny bungalowik za dosyć przystępną cenę (350 B).


Później ceny nie były już aż tak przystępne – 1,5 l wody to wydatek rzędu 25-30 B a obiad czy śniadanie (w zależności co się jadło i to nie były restauracje 5 gwiazdkowe:) 50-100 B. Cóż – wyspa to wyspa – a zaopatrzenie muszą dowieźć ( takie moje rozumowanie :D) Rozbiliśmy nasz obóz i wyruszyliśmy na zwiedzanie połączone z obiadkiem i jakże by inaczej – kąpielą w oceanie, gdzie woda ma temperaturę około 26C :)
Następny dzień (wtorek) to był taki dzień 'NIC'. Każdy robił to na co miał ochotę (czyli w sumie NIC nie robił:)) Ja wybrałam się rano na drugą stronę wyspy na krótką przebieżkę i pływanie – błąd mój polegał na tym, że nie wzięłam ze sobą butów, oczywiście zaplątałam się w drodze powrotnej i jak przypuszczam, po dwukrotnym okrążeniu wyspy, na boso, w końcu trafiłam do naszego domku. Nie czułam 'poduszek' w stopach ale za to dotarłam do wiosek żyjących na wyspie Tajów, znalazłam mały kościółek, kilka przepięknych miejsc oraz powłóczyłam się po 'dżungli'. Upał mnie dobijał. Z Małym postanowiliśmy trochę się poopalać, po 4 godzinach (i zastosowaniu kremu z filtrem UV 50) byliśmy spieczeni jak raki, każdy nasz ruch odbywał się przy akompaniamencie 'auć', 'ouć', 'ale boli', 'nie dotykaj' :) Piotrek jako jedyny mądry został 'w cieniu' (podobno nie lubi plaży i słońca) a potem do końca dnia się z nas nabijał gdy wcieraliśmy sobie panthenol w plecy:D

Na nasza jadłodajnię wybraliśmy restaurację 'familijną' gdzie były dosyć rozsądne ceny jak na te warunki i słuszne porcje – niestety, gdy na następny dzień rano, podczas śniadania musiałam czekać 30 minut na naleśnika (a naprawdę się nam spieszyło ponieważ to był dzień pt. 'trip – opcja numer 2' – o czym za chwilę) zdecydowaliśmy się na zmianę lokalu. Ot i tyle pozostało z naszej cierpliwości:)
Dzień numer 3 (środa) zapowiadał się naprawdę ekscytująco - wybraliśmy się na 'zorganizowaną' wycieczkę po 4 wyspach (nazwy) (650 B – start 9.30), połączoną ze snorkllingiem
(nurkowanie z maską i rurką), zwiedzaniem parku narodowego oraz karmieniem małpek. Piszę tutaj zorganizowaną bo nasz pan taj który był takim naszym 'opiekunem' po prostu pływał łodzią z jednego miejsca na drugie, a gdy już gdzieś dopłynął, gasił silnik i 'róbta co chceta' panowie i panie:) ciężko było coś temu chłopaczynie po angielsku wydusić chociaż nadrabiał uśmiechem:). Za towarzyszy mieliśmy bardzo sympatyczną niemiecko – nowozelandzką parę, a w koszt wliczony był sprzęt do nurkowania, woda i lunch.



To co zobaczyłam pod wodą przeszło moje najśmielsze wyobrażenia – po prostu zakładasz maskę, schodzisz pod powierzchnie wody i jesteś w zupełnie innym świecie! Przez krystalicznie czystą wodę przebijały się promienie słoneczne oświetlając przepiękną rafę koralową z jej wszystkimi podwodnymi żyjątkami. Tysiące nieznanych nam wcześniej ryb, które oszałamiały swoimi kolorami, milionowe ławice malutkich rybek, które próbowałam łapać ( i tak żadnej nie złapałam, ale jaka radość jak się w sam środek takiej ławicy wpływa:) podwodne formacje skalne i dziwne rośliny, które strach było dotknąć bo parzyły – po prostu magia i odlot!


Pomimo początkowych problemów z przyzwyczajeniem się do używania masek oraz (jak zawsze:)) choroby morskiej Piotra zgodnie doszliśmy do wniosku, że jeśli tylko po raz kolejny nadarzy się okazja to 'wchodzimy w to' :D Szczerze polecam! Przy okazji po całym dniu pływania z pupą do góry, spiekliśmy wszyscy ponownie 'raczka' :)
Małpki na wyspie Koh Dong też były 'fajne' – te małe 'zarazy' tak się wyszkoliły, że gdy widzą podpływającą do brzegu łódź, całą rodziną wybiegają na brzeg i czekają na 'łatwy łup' czyt. banan wprost z ręki rozradowanego turysty. Podchodziły nawet dość blisko do człowieka i robiły przy tym harmideru co niemiara, jedna nawet próbowała ukraść nam reklamówkę ze śmieciami (bo pewnie nie wiedziała, że są tam śmieci:)) Kupa śmiechu i zabawy!


Po powrocie (16:30) powróciliśmy do naszego ulubionego trybu nicnierobienia czyli trybu oszczędnościowego 'NIC' :)
Dzień numer 4 – i tu bez niespodzianek – znowu dzień NIC, czyli 'nie chcę mi się' :). Gdy temperatura przekracza ponad 30 st. ( oj – chyba zima tam u Was w Polsce, he? :D) a żar leje się z nieba człowiek po prostu musi zwolnić obroty o 80% - inaczej 5 minutowy spacer na obiad kończy się kolejnym prysznicem. Ja się chwilę powygrzewałam na słoneczku i jak zwykle to bywa lekko mi się przysnęło, chłopaki poszły 'na miasto' na jedzonko, a wieczorem wspólnie polowaliśmy na zachód słońca – efekt? Zobaczcie naszą galerię!



Później ja i Mały zafundowaliśmy sobie świeżą rybkę z grilla – nie wiem do dzisiaj co to była za rybia mość ale przyprawiona w tajski, lekko pikantny sposób smakowała jak najdelikatniejsze mięsko z piersi indyka – niebo! Czasem się zastanawiam, czy ja tu przypadkiem nie przyjechałam po to aby jeść, jeść i jeszcze raz jeść! :)


Dzień numer 5 – pobudka wcześnie rano, pakujemy nasze graty i uderzamy na prom do Pak Bara gdzie już czekała na nas nasza ulubiona 'pani na motorku' :) c.d.n – czytajcie relację Piotrka – Kielona bo i tym razem nie odbyło się bez przygód ;]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz