Dlaczego 3 słoniki?

Dlaczego Trzy Małe Słoniki? Ano dlatego, że jest nas trójka (i może nawet tak pozostanie przez najbliższe 6 m-cy, kto wie?), w tej części świata mają hopla na punkcie słoni (wiadomo, trąba do góry, te sprawy :), a także słonik... yyy... znaczy słoń to symbol mądrości, siły i pomyślności fortuny, a i piwo które nas tu ujęło swym smakiem od pierwszego kontaktu nazywa się...yyy... no właśnie mamy jeszcze niejakie problemiki z miejscowym "alfabetem robaczkowym" :)) ale na naklejce są dwa białe słoniki, więc jak mamy ochotę na piwko grypsujemy w naszym slangu: "to jak? co pijemy? białe słoniki oczywiście :))!!!!", aha ponieważ słoniki na naklejce są białe, pasuje to do naszej "rasowej" sytuacji w środku Azji. Jeśli zaś chodzi o owe białe słoniki, to okazało się że to piwo marki Chang, z dwoma białymi słonikami w herbie, browar ten jest sponsorem Evertonu, a chang znaczy po prostu słoń... ot i cała tajemnica :)). Tak oto wygląda krótkie wytłumaczenie "co i jak" w tej materii, więc optymistycznym "I oby trąba twojego słonia nie trafiła w kaktus " ('Zmiennicy') :D
pozdrawiamy i życzymy pięknej zimy w Polsce:)



wtorek, 9 grudnia 2008

Hat Yai czyli "welcome to Tijuana" :) autor: Słonik Kielonik

Hat Yai (czyt.Ha Dżai) wita nas gromkim rykiem setek gardeł... hmm... takiej owacji w okolicy dworca się nie spodziewaliśmy :). To jednak nie na naszą cześć tylko król miał akurat w tym dniu urodziny, więc centrum zalały tłumy w żółtych barwach (tutaj to kolor królewski) z flagami Tajlandii i królewskimi, śpiewając, modląc się, machając i w ogóle robiąc ogólny harmider z ogniami sztucznymi włącznie :) - patrz zdjęcia na Picasie.
Samo Hat Yai to miasto prawie graniczne, słynące z wielkiej ilości... salonów piękności, wszechobecnych straganów z konfekcją (ten naród chyba żyje tylko z handlu :), świateł, neonów, pań lekkich obyczajów i wiecznego ruchu. Poza tym w tym mieście nie ma nic ;).

Nasz nocleg wypadł nam w zdecydowanie pamiętającym lepsze czasy Guest Housie Cathay, dużym, ponurym budynku wypisz wymaluj jak hotel Pionier w Symferopolu czyli sowieckich molochów czar stanął nam przed oczami. Na szczęście cena za 3os. pokój z wiatrakiem była bardzo do przyjęcia więc nie marudzimy. Rano Mały znika w stronę granicy, by wreszcie zakończyć 'bieg po wizę' my, tzn. Kami i ja leniwie włóczymy się po mieście, którego dzienne oblicze w porównaniu do nocnego przypomina raczej wyplutą po imprezie, leciwą już córę Koryntu niż młódkę, którą się wydawała być w blasku neonów - że tak to górnolotnie ujmę :)). Jednym słowem wszystkie miasta graniczne świata wyglądają tak samo: atrakcyjne nocą - paskudne w dzień. Tymczasem Mały wysyła nam wiadomość, że wizy nie dostał, więc zwijamy manele i jedziemy w stronę granicy. Bus za 40B, nie wrzucając podczas całej prawie dwugodzinnej jazdy trzeciego biegu (nigdy nie myślałem że tak się da - a jednak :) wiezie nas pod samo przejście graniczne, które przekraczamy bez zbędnych perturbacji, tyle że już po zmroku. Tutejszy zwyczaj zaś nie pozwala transportowi pozamiejskiemu na funkcjonowanie w ciemności (kolejna lekcja dla nas), więc ostatni autobus do Kangar, gdzie Mały na nas czekał, odjechał w siną dal. Tajskie Bahty zmieniamy na miejscowe Ringgity w sklepie, gdzie nawet nas nie orżnęli :) i załapujemy się na dalekobieżny autobus do Kuala Lumpur z ideą opuszczenia go w pobliskim Kangarze. Mały jednak postanawia ruszyć prosto do Butterworth, naszego kolejnego przystanku na trasie, my zaś ruszamy w pogoń za Małym :). Autobus jedzie prosto do Kuala Lumpur i nigdzie po drodze nie staje (taka jest wersja oficjalna ale nie ostateczna :). Za 10RM od głowy dane w łapę kierowcy jedziemy do Alor Star, gdzie już z łatwością złapiemy jakieś połączenie do Butterworth i rano dołączymy do Małego. A tu niespodzianka :)! W Alor Star, kiedy już chcieliśmy wyciągać plecaki z bagażnika, okazuje się iż w czarodziejski zupełnie sposób autobus jednak jedzie przez Butterworth, ba! zatrzymuje się tam nawet :) i pan kierowca ma dla nas nową propozycję. Za kolejne 20RM od głowy z radością nas tam zawiezie :) - a przedtem nawet tamtędy nie miał nawet jechać - cóż za uprzejmość z jego strony ;). Po krótkich targach za 15RM za osobę jedziemy dalej. Na miejscu okazuje się, że Mały już na nas czeka, więc czeredka znów w komplecie, a 25RM, które zapłaciliśmy za 'uprzejmość' pana kierowcy to... nominalna cena za przejazd na tej trasie :). Jednym słowem wszyscy zadowoleni, no może poza pracodawcą pana kierowcy, który na tym interesie nic nie skorzystał :). Ostatnim widokiem z okna autobusu jaki widzieliśmy jest panorama pięknie oświetlonych drapaczy chmur Georgetown na wyspie Penang - nasze kolejne miejsce do zwiedzenia...

2 komentarze:

  1. Ello brygada,jak czytam wasze przygody to mam wypieki na twarzy i strasznie wam zazdroszczę,Cejrowski przy was wysiada(pomijając całkowicie jego fanatyczną religijność)teraz właśnie pije wasze zdrowie.Pozdrawiam.
    Artur.

    OdpowiedzUsuń
  2. kurcze...niezle tam macie...tylko pozazdroscic
    pozdrawienia...czekam na reszte relacji...zdrowie Wasze...SZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU....aga

    OdpowiedzUsuń