W agencji turystycznej fachowa obsługa znalazła odpowiedź na nurtujące nas pytanie, jednakże cena owej odpowiedzi zupełnie nas nie satysfakcjonowała, więc wróciliśmy do kafejki internetowej i we własnym zakresie, głównie palcami komputerowo uzdolnionej Kami :), znaleźliśmy lot z wyspy Batam koło Singapuru do Dżakarty liniami Air Batavia za równowartość 25 funtów brytyjskich. Zadowoleni takim obrotem sprawy wracamy na szlak przygody i bez zbędnych perturbacji biurokratycznych przekraczamy malezyjskim miejskim autobusem granicę malezyjsko-singapurską (należy zwrócić uwagę by jechał aż do Queen Street Bus Terminal w centrum Singapuru, gdyż większość zawraca w stronę granicy już przy pierwszej stacji singapurskiej szybkiej kolejki MRT Kranji – nie wyrzucać biletu (taki ładny, różowy ;), nawet jeśli zakończycie podróż na Kranji, /jak nam się zdarzyło/ kolejny autobus na Queen Street zabierze was tam po okazaniu biletu).
Kolejnym poważnym zadaniem dla naszej załogi było znalezienie noclegu w znanym z wysokich cen mieście. Korzystając z wszelkim możliwych wskazówek nurkujemy z Kami w wir miasta w poszukiwaniu dachu nad głową, Mały zaś zagłębiając się w gąszcz sieci internetowej tego jakże stechnicyzowanego miejsca odkrywa, że istnieje coś takiego jak miejska sieć Wifi dostępna dla każdego za darmo!! Wystarczy tylko podać nr komórki i przysyłają hasło dostępu, na polskie numery też przychodzi – miodzio :))). Miny nam nieco zrzedły kiedy odwiedziliśmy mnóstwo miejsc noclegowych i odchodziliśmy z kwitkiem albo broszurką z cenami, od których już chciało nam się tylko śmiać. O mały figiel nie wzięliśmy od Chińczyków pokoju w hostelu – hmm... może to zbyt szumna nazwa obrażająca przybytki tego typu odwiedzane po drodze ;) - na ostatnich piętrach mieszkalnego bloku ale warunki tam panujące pozwalały bezapelacyjnie stwierdzić, że Augiasz tam był i to całkiem długo :) i wyszedł dopiero co, więc odpuszczamy. W końcu, spoceni jak szczury, trafiamy na... ulicę Majonezową ;)) - Mayo Street - i tu szczęście się do nas uśmiecha. Znajdujemy hostel, który już jest otwarty ale jesteśmy jednymi z pierwszych gości (kiedy się ładowaliśmy z betami, jakiś koleś zwisał z okna i instalował szyld) i do nas należało 'prawo pierwszej nocy' na jeszcze owiniętych folią, nowych materacach :). Co prawda w wieloosobowym pokoju, ale nikogo nam nie dokooptowali, więc warunki prawie idealne. Cena jak na warunki singapurskie do przełknięcia – 25S$ od osoby (1 dolar singapurski = 2 zł) ale można znaleźć nawet nieco tańsze miejsca w indyjskiej dzielnicy.
Singapur jako mikropaństwo na wyspie nie sprawia wrażenia klaustrofobicznego miejsca, gdzie panuje deficyt przestrzeni. Wiele w nim zieleni, placów i placyków choćby z kilkoma drzewami, szerokie, główne ulice ułatwiają i tak już szaleńcze tempo życia tego miasta. W centrum wciąż króluje kolonialna architektura na czele z Ratuszem,
budynkiem Sądu Najwyższego, Raffles Hotel czy też dawnym boiskiem do krykieta i budynkiem klubu krykietowego rodem ze czasów świetności brytyjskiego imperium, o krok za którymi sięgają chmur ultranowoczesne wieże ze szkła i stali – prawdziwe serce miasta – finansowe serce przypominające bardziej Nowy Jork niż miejsce prawie na równiku.
Mnie jednakże zauroczył usytuowany nieco z boku wieżowiec, nawiązujący swym stylem do amerykańskich drapaczy chmur z lat 30. Patrząc na niego oczyma wyobraźni widziałem mroczne obrazy rodem z filmu Batman, dziejące się w fikcyjnym Gotham City oraz słynną scenę spadającego Tima Robbinsa w filmie Hudsucker Proxy. Tylko limuzyn z tamtych lat brakowało ;))Wieczorem, kiedy upał już zelżał, co jest w pewnym sensie eufemizmem, bo Singapur jest właściwie tak samo parny w południe, jak i wieczorem czy nad ranem i wyciska z człowieka wszystkie poty (i to dosłownie!), zapoznaliśmy się z singapurskim sportem narodowym numer jeden. Dotychczas byłem przekonany, że to Anglicy dzierżą palmę pierwszeństwa w tym sporcie ale muszę teraz się pokajać i z pokorą przyznać – nie dorastają singapurczykom do pięt :)! Wynika to chyba z faktu, że te 4,5 mln. ludzi po pracy musi coś robić, a na wyjazd do domku w góry na weekend za bardzo nie ma co liczyć, więc walą nieprzerwaną strugą do niezliczonych centrów handlowych i kupują, kupują i kupują!!!!! Gwoli ścisłości ceny zdarzają się często niższe niż w 'biedniejszych' sąsiadujących krajach dzięki niekończącym się wyprzedażom, o których zostajesz poinformowany tuż po przekroczeniu progu centrum handlowego... smsem! Jeśli zaś chodzi o sprzęt elektroniczny to nie jest tak tanio jak w USA choć wciąż do 30% taniej niż w sklepach w Europie ale ceny z Allegro naprawdę nie muszą się czerwienić ze wstydu z powodu przerostu swych azjatyckich odpowiedników :).
(Uwaga praktyczna: jeśli ktokolwiek będzie dokonywał zakupów w sklepach z szyldem 'Tax Free' może liczyć na zwrot części podatku tylko jeśli opuści Singapur przez lotnisko Changi – jeśli płynie statkiem nie ma co liczyć nawet na zwrot złamanego dolara singapurskiego, co przydarzyło się autorowi tego wpisu :// )
Dobrym miejscem na zakupy jest Chinatown – architektonicznie typowa chińska dzielnica jakie już spotykaliśmy na swej drodze z zabudową jednopiętrową (ciekawy kontrast z drapaczami chmur w tle), stanowiąca jeden wielki bazar gdzie królują zdecydowanie tekstylia (w tym jedwabie!) - raj dla pań ;) oraz pamiątki także z krajów ościennych, a ceny zależą od zdolności negocjacyjnych ;).
A co umęczeni singapurczycy robią po skończonych zakupach? Oczywiście jedzą :))! Tu nie można być głodnym, kwestia tylko ile możesz wydać na jedzenie. Rozdział cenowy jest ogromny ale każdy znajdzie coś dla siebie. Przez zupełny przypadek wypatrzyliśmy z Małym genialne miejsce na małe (??) i tanie co nieco wieczorową porą. Widać autochtoni są podobnego zdania bo codziennie po zmroku, prawie u zbiegu Short Street i Selegie Road nie uświadczysz wolnego miejsca parkingowego, a parkowanie na wszystkich trzech pasach jezdni nie należy do rzadkości. A wszystko to przez małą knajpkę o nijakim wystroju serwującą smakowite przekąski oraz napoje posiadające jeden, wspólny mianownik. Jest nim soja :)!! Soja w płynie w różnych postaciach, ciasteczka sojowe o przedziwnych kształtach a nawet sojowa galaretka w kolorze coca-coli :)) /grass jelly chin chow/ - a wszystko to za śmieszny, jak na singapurskie warunki pieniądz – za miłą dla brzusia ucztę zapłaciliśmy po 2S$ (słownie: dwa)! Rewelacja otwarta tylko wieczorami.W Singapurze znaleźliśmy z Kami nawiązania do miejsc znajdujących się po przeciwnej stronie globu :)
Choć singapurczycy w zawrotnym tempie pędzą w stronę świetlanej przyszłości zwanej dobrobytem, nie przestają być wciąż miłymi, życzliwymi, skorymi do pomocy ludźmi. Pomimo technologicznego poziomu rodem z filmów futurystycznych wciąż jednym z najbardziej obleganych miejsc jest punkt przepowiadania przyszłości :), a na ulicach nie jest aż tak sterylnie czysto (zwłaszcza w Little India, która widać rządzi się swoimi prawami) jak zwykło się uważać po kuriozalnych informacjach o niebosiężnych grzywnach za śmiecenie. I wreszcie pomimo tak zabójczych kosztów życia to miasto da się lubić i warte jest choćby krótkiej wizyty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz