Dlaczego 3 słoniki?

Dlaczego Trzy Małe Słoniki? Ano dlatego, że jest nas trójka (i może nawet tak pozostanie przez najbliższe 6 m-cy, kto wie?), w tej części świata mają hopla na punkcie słoni (wiadomo, trąba do góry, te sprawy :), a także słonik... yyy... znaczy słoń to symbol mądrości, siły i pomyślności fortuny, a i piwo które nas tu ujęło swym smakiem od pierwszego kontaktu nazywa się...yyy... no właśnie mamy jeszcze niejakie problemiki z miejscowym "alfabetem robaczkowym" :)) ale na naklejce są dwa białe słoniki, więc jak mamy ochotę na piwko grypsujemy w naszym slangu: "to jak? co pijemy? białe słoniki oczywiście :))!!!!", aha ponieważ słoniki na naklejce są białe, pasuje to do naszej "rasowej" sytuacji w środku Azji. Jeśli zaś chodzi o owe białe słoniki, to okazało się że to piwo marki Chang, z dwoma białymi słonikami w herbie, browar ten jest sponsorem Evertonu, a chang znaczy po prostu słoń... ot i cała tajemnica :)). Tak oto wygląda krótkie wytłumaczenie "co i jak" w tej materii, więc optymistycznym "I oby trąba twojego słonia nie trafiła w kaktus " ('Zmiennicy') :D
pozdrawiamy i życzymy pięknej zimy w Polsce:)



wtorek, 23 grudnia 2008

Brudna Dżakarta & Bajeczne Bromo - dwa kontrasty... - by kami


Dżakarta 21-23.12.2008

Waluta – rupia (Rp) 10 tyś rupii to około $1US – to tytułem wstępu dla mniej zorientowanych :)

I wylądowaliśmy cali i zdrowi w Dżakarcie (linie Batavia) – jako, że lot odbywał się już z indonezyjskiej wyspy Batam – 25 km na południe od Singapuru, znaleźliśmy się w terminalu dla lotów krajowych, czym, ku naszej uciesze, zmyliliśmy trochę miejscowych naganiaczy – było ich znacznie mniej i bez problemu zwykłym 'PKSem' (20.000 Rp) dotarliśmy do centrum, na dworzec zwany Gambir. Po około godzince lekkiego błądzenia po nocy i w deszczu, z mapką rodem z przewodnika Lonely Planet (cóż, Dżakarta to nie Singapur i nawet nazwy ulic trudno było odnaleźć w tym nocnym chaosie) wylądowaliśmy w może nie przytulnym, ale za to baaardzo tanim i klimatycznym hosteliku prowadzonym przez sympatyczną rodzinkę (Jalan Jaksa, Wisma Delima hostel – 25.000 Rp za łóżko w pokoju zbiorowym). Jeszcze tylko szybki, nocny wypad na pobliski targ na kolacyjkę ( bardzo popularnym daniem wydaję się być tutaj zupa - Bakso, dwa rodzaje makaronu, rybnymi lub kurczakowymi kulkami, czymś na kształt pierożka, tofu, a to wszystko z dodatkiem zieleninki niewiadomego pochodzenia, pikantnie przyprawione:) i padamy jak kawki.

Dzień następny rozpoczęliśmy z zamiarem ostrego zwiedzania, plan zakładał uwinięcie się ze stolicą w góra 2 dni. Ponieważ byliśmy kompletnie bez pieniędzy, po raz pierwszy musieliśmy pójść do banku. Przygoda Małego nauczyła nas jednego – gdy jest to tylko możliwe omijać ATM (tak tutaj nazywają bankomaty) – pieniądze wybierać tylko w oddziałach banku, bezpośrednio w okienku. Co prawda trwa to około 20 minut ponieważ robią kopię paszportu, karty i sprawdzają wszystko dziesięć razy ale przynajmniej widzisz kartę i żadna złośliwa maszyna jej nie 'pożre'. Okazało się również, że w bankach zawsze znajdzie się ktoś władający angielskim więc jak trwoga to..... do banku:)

Szczęśliwi, z milionami w portfelach:) dotarliśmy na olbrzymi plac Merdeka gdzie znajdował się National Monument, windą (po uprzednim odstaniu w kolejce jakiejś godzinki) wjechaliśmy na górę, aby podziwiać panoramę Dżakarty, w podziemiach natomiast znajdowało się muzeum historyczne (bilet na obie 'atrakcje' – 7.500 Rp). Szczerze? Nic specjalnego, moim skromnym zdaniem, cała Dżakarta to jeden wielki syf (ok, z małymi wyjątkami), nie ma za wiele do zwiedzania i po paru godzinach już kombinowaliśmy jak by tu się stad wydostać i gdzie by tu spędzić Święta Bożego Narodzenia tak, aby było miło i sympatycznie w tych dalekich stronach. Ciekawostka - w centrum, zaraz przy placu znaleźliśmy wybieg z jelonkami (widok raczej smutny):

i gołębniki (wciąż nie wiemy jak, z czym, po co i dlaczego:)):

Popołudniem zdecydowaliśmy się wziąć tuk-tuka (40.000 Rp - indonezyjski jest trochę innej konstrukcji, to śmieszny motorek na trzech kółkach, cały obudowany, gdzie z tyłu mieszczą się swobodnie tylko dwie osoby, więc my w trójkę, jak te sardynki w puszcze) aby dotrzeć do dawnej holenderskiej dzielnicy zwanej Kota. Prawdą jest, że najwięcej emocji dostarczyła nam około 40 minutowa jazda 'tłukiem' w niekończących się korkach i hałasie klaksonów, według zasady kto silniejszy ten jedzie:

http://pl.youtube.com/watch?v=6oopG7iNDBc

niż samo zwiedzanie, jak się później okazało mocno zaniedbanej Koty, gdzie oprócz walących się ruin, jednego muzeum, starego portu, i wydobywającej się z każdego zakamarka biedy, nie znaleźliśmy nic. Holendrzy opracowali plany systemu kanałów, które miały zapobiegać częstym podtopieniom rozrastającej się bez ładu i składu stolicy, rozpoczęli nawet ich budowę, ale Indonezyjczykom nieśpieszno do jej zakończenia. A tak wygląda przykład typowego mieszkanka 'kanałowego':


można też łowić rybki:

Powrót oczywiście tym samym środkiem transportu, tak aby poczuć odrobinę adrenalinki – polecam, to musi się znaleźć w programie każdego odwiedzającego Dżakartę!

Podczas naszego całodziennego szlajania się, wpadliśmy 'na chwilkę' na pocztę, ponieważ Piotras miał do wysłania rzeczy do Polski. Natychmiast znalazł się pan, który zaproponował, że mu je zapakuje. Niby nic wielkiego, ale sposób w jaki te paczki zostały zapakowane (odbiorcy wiedzą o czym piszę), wzbudził w nas uznanie, a przy okazji połowa pracowników poczty zrobiła sobie przerwę aby oglądać to wspaniałe widowisko. Oto jak została zapakowana i zszyta mniejsza paczuszka:

Wieczorkiem, gdy popijałam sobie spokojnie kawkę obserwując życie toczące się na ulicy (tak przy okazji, ja i Mały oszaleliśmy wręcz na punkcie tutejszej mocno zaparzanej kawy, z dodatkiem słodkiego, skondensowanego mleka z puszki, jako, że o zwykłe mleko tutaj bardzo ciężko i jest drogie, widocznie mają mało krówek:)) gdy podszedł do mnie miejscowy chłopak, nieśmiało pytając czy może poćwiczyć ze mną swój angielski, wychodząc zapewne z założenia, że każdy biały mówi perfekcyjnie w tym języku. Cóż... przed moim angielskim droga do perfekcji jeszcze bardzo daleka, ale to nie przeszkodziło nam zupełnie w dwugodzinnej rozmowie przy piwku, gdzie dowiedziałam się nieco o życiu przeciętnego młodego Indonezyjczyka (ten miał 23 lata, pracował w restauracji, gdzie miał styczność z białymi stąd ten angielski, zarabiał ok. 1,70 mln miesięcznie za 6 dni pracy w tygodniu, 9 godzin dziennie, marzył o wyjeździe do Europy i pracy w dużej firmie oraz nigdy nie widział śniegu, co nam wydaje się totalną abstrakcją:). Dowiedziałam się, że w Indonezji nie ma systemu bezpłatnego podstawowego szkolnictwa, nie ma też emerytur państwowych więc musisz kombinować do samego końca oraz, że wyglądam na 30 lat bo jestem taka 'duża' hehe :D Chłopak okazał się być przesympatyczny, w prezencie dostałam koszulkę Bintanga i parę gadżetów, jako że wcześniej pracował w tym browarze, koniecznie też chciał pamiątkowe foto (nie wiem do jakich celów:) ode mnie natomiast dostał symbolicznego polskiego grosza – mam nadzieję, że kiedyś przyniesie mu szczęście :)

Mały natomiast cały wieczór badał slumsy i bratał się z miejscowymi, załapał się nawet na pędzony domowym sposobem bimberek – do tej pory okrutnie nim trzęsie na samo wspomnienie:)

Dzień drugi rozpoczęliśmy szybkim wypadem do Muzeum Narodowego (wstęp 750 Rp – dość ciekawe ekspozycje), chwilę poszlajaliśmy się po mieście i miejscowym Carefourze by powrócić do hostelu, zabrać graty i udać się w stronę dworca kolejowego. Zdecydowaliśmy wspólnie, że Święta musimy spędzić gdzieś, gdzie jest w miarę spokojnie więc wybór padł na wschodnią część wyspy i jej główną atrakcję – wciąż czynny wulkan Bromo.


Podróż na Bromo


W przeddzień wyjazdu udało nam się kupić bilety (Gambir – Surabaya, 170.000 Rp), i 23 grudnia grzecznie stawiliśmy się na stację, na godzinę przed planowanym odjazdem (o 18.00). W Indonezji, co nas za każdym razem niezmiernie bawi, trzeba płacić tzw. frycowe przed wejściem na dworzec autobusowy czy peron – całe 200 Rp, wciąż zastanawiamy się po co :) ale tu trzeba płacić za wszystko i powoli się do tego przyzwyczajamy.

Zdziwił nas lekko fakt, że na tym samym peronie z którego mieliśmy odjazd, czekały również setki innych ludzi, my mieliśmy tylko nadzieję, że nie na ten sam pociąg. Po raz pierwszy udało nam się podejrzeć ludzi podróżujących na dachach pociągów – istni kamikadze:) czekamy teraz na Indie:)

Nasza klasa 'business' okazała się całkiem do zniesienia, Mały nawet przetestował kilka miejscówek do spania:





Punktualnie o 8 rano stawiliśmy się w Surabayi na dworcu Pasar Turi – i tu powoli zaczęły się schody. Musieliśmy przedostać się na dworzec autobusowy Purabaya - 10 km na południe (i tu rada dla każdego podróżnika – będąc w takiej sytuacji od razu wychodźcie na zewnątrz dworca, bo po pierwsze nie odpędzicie się od upierdliwych naganiaczy, po drugie: znajdziecie tańszy transport). Nam udało się złapać (przy pomocy życzliwego miejscowego) publiczny PKS (3.000 Rp), potem bus do Probolingo (20.000 Rp) gdzie zamiast wysadzić nas na głównym terminalu, wysadzili nas 7 km wcześniej, zaraz obok 'agencji turystycznej' tłumacząc się tym, że chcą nas obronić przed kieszonkowcami. My trochę zaspani, nie załapaliśmy o co chodzi, zwłaszcza, że nasze plecaki już znajdowały się poza busem i tak oto znaleźliśmy się na zadupiu, skazani na jedną jedyną agencję turystyczną , których notabene nienawidzimy. Dawno nikt tak nas nie wyprowadził z równowagi. Piotras zbeształ cwaniaczka w agencji próbującego jeszcze wciskać nam bezczelnie różne inne wycieczki i załatwił busa do Cemoro Lawang – prawie pod sam krater wulkanu . Pocieszał nas jedynie fakt, że nic na nas nie zarobili bo cena, która zapłaciliśmy (20.000 Rp) okazała się być rozsądną. Po drodze jeszcze czekała nas zmiana busa (na większego, bo mam niby długie nogi i niewygodnie mi się jedzie – niezły gryps - ja zmiany na lepsze nie zauważyłam:)) oraz sto tysięcy zatrzymań aby podwieźć dzieciaki ze szkoły do domu, kobiety z zakupów/pracy itp. – prywatne busy, zwane bemo są w tych okolicach jedyną formą tzw. 'transportu publicznego'. No nieważne – koniec końców dotarliśmy na miejsce i zaniemówiliśmy z wrażenia...

Bromo 24-26.12.2008

Przed nami roztaczał się zapierający dech w piersiach widok na ziejący oparami Bromo:

Jechaliśmy z zasadą, że na te dwie nocy weźmiemy coś 'ekstra' wraz z restauracją aby przyzwoicie spędzić ten nadchodzący czas. Po kilkunastuminutowych poszukiwaniach znaleźliśmy świetny hotel – Cafe Lava - w tak 'ekskluzywnym' miejscu od dawna żeśmy nie spali (cena za pokój, za noc 225.000 Rp wraz ze śniadaniem – szwedzki bufet, naprawdę było w czym wybierać!)


Jako, że zbliżał się magiczny czas, kiedy pierwsza gwiazdka pojawia się na niebie, wyszorowaliśmy się porządnie i przywdzialiśmy 'odświętne' ciuchy – Piotras nawet trzymał specjalnie na tą okazję pomarańczową koszulkę;) Tradycyjnie podzieliliśmy się opłatkiem, na co kelnerzy patrzyli z pewnym zdumieniem. Chcieliśmy zamówić po 4 różne dania na głowę, tak aby dociągnąć do 12-tu, ale po zupie i drugim daniu (każdy miał coś innego, królował ryż:) nie zmieściliśmy nic więcej. Jedyne co nam umknęło to ryba – w restauracji nie mieli jej w jadłospisie... ;( Po kolacji prezenty, symboliczna lampka wina i ponownie padamy jak trupy, wykończeni prawie 20- godzinną podróżą z Dżakarty.

W Pierwszy Dzień Świąt zdobyliśmy szczyt Batok, leżący zaraz obok wulkanu (2392m n.p.m). Było to dość nietypowe, ponieważ wspinaliśmy się (dość ostre podejście, a gdy wiatr zawiał w 'odpowiednią stronę' to siarkowe opary z Bromo utrudniały oddychanie), po... piachu. Umorusani jak małe dzieci:

dotarliśmy na szczyt, gdzie oprócz nas nie było nikogo! Powalił nas księżycowy krajobraz, rodem z Gwiezdnych Wojen. Spójrzcie na fotki - magiczne miejsce.

Ja dorwałam pana z konikiem, nawet załapałam się na krótka przejażdżkę:

Takiego konika, wraz z prowadzącym, można było wynająć, aby wprost z hotelu dostać się pod sam krater Bromo (wersja dla leniwych, to tylko 3 km w jedna stronę!)

Bawił nas również nieco fakt, że na każdym kroku miejscowi sprzedawali grube czapki, swetry a nawet rękawiczki – owszem, w nocy i nad ranem jest chłodnawo (około 10 C, pamiętajcie, że jesteśmy na wysokości około 2000 m n.p.m) ale dla nas to nie był powód aby tak się opatulać! Widocznie Azjaci mają zupełnie inne 'poczucie zimna', cóż... naszej polskiej zimy nie znają:)

Wieczorkiem natomiast skoczyliśmy porobić fotki podczas zachodu słońca – oto efekt:

Drugi Dzień Świąt to pobudka o 3 rano, aby zdążyć na wschód słońca, oglądany z samego Bromo. Efekt popsuły nam nieco unoszący się wszędzie i gryzący w gardło dym, niepozwalający na zrobienie porządnych fotek. Jednak samo obserwowanie wschodu słońca, siedząc na skraju krateru, w otaczającej, niesamowitej ciszy miało swój niepowtarzalny urok.

O 8 byliśmy z powrotem w hotelu, gdy zajadaliśmy śniadanko poznaliśmy dwie bardzo sympatyczne rodaczki prosto z Sydney - dziewczyny, pozdrowienia dla Was! (a jak się później okazało, bo przecież ta Azja taka mała, minęliśmy się jeszcze z nimi na Bali, na targu, przy drodze prowadzącej do Hot Springs (gorące, lecznicze źródła).

Po południu złapaliśmy bemo z powrotem do Probolingo, by następnie wieczornym autobusem, udać się do Candidasy z przesiadką w Denpasar (bilet 90.000 Rp ekonomi), na wyspie Bali - gdzie chcieliśmy spędzić Sylwestra.

http://picasaweb.google.pl/trzysloniki/2123122008DAkarta#
http://picasaweb.google.pl/trzysloniki/2426122008Bromo#

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz