Oto c.d. w wykonaniu Słonika Kielonika czyli CHCIWY TRACI DWA RAZY :))
Jak już Kami poniżej nadmieniła 'pani na motorku' zjawiła się automatycznie na przystani w Pak Bara i jej twarz okrasił uśmiech na nasz widok. My też się ucieszyliśmy na jej widok pomni naszych jak najlepszych doświadczeń z poprzedniej współpracy. Zostawiliśmy bagaże w jej biurze i udaliśmy się na śniadanie bo raczej woleliśmy przepłynięcie 'speed boatem' zrobić na czczo, choć tym razem nie było żadnych sensacji żołądkowych, pewnie dlatego że 'speed boat' się nie popsuł i nie dryfował na otwartym morzu jak poprzednio, co kosztowało mnie zmianę tapety na twarzy z uśmiechniętej na blado-zieloną :) /Kami też nieźle zmuliło poprzednim razem ale się na blogu nie chciała przyznać ;D/ - w każdym razie nikt się za burtę nie wychylał by oddać Posejdonowi co posejdońskie ;). W Pak Bara są dwa rodzaje knajp: dla białych i dla autochtonów. Oczywiście my, pomni rad mojego ulubionego kucharza telewizyjnego imć pana Makłowicza :), staramy się chodzić do tych dla miejscowych, nie tylko dlatego że jest tam o połowę taniej ale też i dlatego, że nie przyjechaliśmy tutaj by na śniadanko jadać jak na młodych Europejczyków/Amerykanów przystało: jajka na tostach czy też kanapki z szynką (2 tosty z jajkiem jakieś 80B czyli prawie 8zł - wariaci :)! ). W każdym bądź razie za równowartość 65B fundujemy sobie pożywne śniadanko z ryżem w roli głównej (miałem omlet rzucony na porcję ryżu z sosem słodko-kwaśnym lub sojowym do wyboru - tak, tak tutaj się takie jada śniadania :), wychodząc z założenia że ryż to nasz odpowiednik chleba, nie wygląda to już aż tak strasznie, prawda :)? )i herbatką z mlekiem (w proszku, bo takie normalne, krowie jest drogie i dotychczas tylko raz mi takie tutaj podano ale to było w 'europejskiej' knajpie, przeważnie serwuje się mleko skondensowane i nikt się nie pyta czy chcesz słodką czy gorzką - po prostu dostajesz ulepek i ciesz się bracie tym co masz :). Knajpkę wybraliśmy ze względu na właścicielkę, przeuroczą muzułmankę, u której gościliśmy już poprzednio (więc jednak warto się starać o klienta, bo nie wiadomo kiedy znowu wróci), miejsce czyste, schludne, ona jak i jej mąż zawsze uśmiechnięci i choć o angielskim języku tylko słyszeli :), to menu mieli właśnie w tym języku, byli bardzo gościnni, starali się nam dogodzić jak mogli - doprawdy z przyjemnością tam kiedyś wrócę. Dla kogoś kto się wybiera w tamte okolice informacja lokalizacyjna, knajpka po lewej stronie drogi (patrząc w kierunku przystani), ok. 50 m. za naszym noclegiem o nazwie Budda Guesthouse, właścicielkę łatwo rozpoznać po serdecznym uśmiechu, okularach w złotej oprawce i muzułmańskiej chuście na głowie - czyt. to jest nasza rekomendacja kulinarna :).
Po śniadanku mieliśmy się udać prosto do Hat Yai (pisownia różna, zależnie od widzimisię ;), tymczasem nasza 'pani na motorku' usłyszała że Mały musi uprawiać bardzo tu popularny sport dla turystów czyli 'bieg po wizę' :) i oczywiście węsząc dobry interes zaoferowała nam swoją pomoc. Klarowała nam: po co będziecie jechać do Hat Yai, stamtąd do granicy i z powrotem, ja wam załatwie transport do Hat Yai, po drodze zapłatwicie wizę i wszyscy będą zadowoleni. Za dodatkową (!) opłatą 500B jedziemy autkiem z kierowcą w stronę granicy. Koleś fajny choć po angielsku mało co rozumiał. Na granicy śmierdziało mi że to przejście dla ruchu lokalnego bo nie widzieliśmy ani jednego "pobratymca rasowego" a i na nas patrzyli jakbyśmy się z innej bajki urwali. Miałem nosa - Mały nic nie załatwił ("nie bo nie" a i tak tu nie dają wizy). Prosimy więc o zawiezienie do kolejnego, większego punktu granicznego. Konsultacje telefoniczne z 'panią na motorku' kończą się totalnym wkurzeniem, pozwala kierowcy zawieźć nas tylko do Hat Yai bo jeszcze ma jechać odebrać kogoś z lotniska, czyli nic nie załatwiliśmy i Mały jest 500B w plecy. Nosy na kwintę spuściliśmy i jedziemy do Hat Yai. Pan Bóg nierychliwy ale sprawiedliwy, bo na 15 km przed celem w bardzo spektakularny i głośny sposób łapiemy śliczną gumę :). Nasz młody kierowca nie ma nawet pojęcia czy i gdzie jest koło zapasowe, a już jak je zmienić, to w ogóle jakaś fantasmagoria :) - podejrzewaliśmy nawet że to 'synek pani na motorku' co ma dwie lewe rączki ale z uśmiechem zaprzeczył koligacjom rodzinym z szefową. Pognał więc nasz kierowca po mechaników z miejscowego warsztatu. Ci owszem, koło znaleźli, zmienili ale okazało się że... flap! Skasowali na 'dzień dobry' 300B i pognali do warsztatu dętkę łatać. Nasz kierowca zaś pognał do sklepu, na koszt firmy zakupił wodę i trzy piwka marki Chang :), czyli ze 150B poszło z kasy firmowej, a my ze stoickim spokojem w cieniu sobie sączymy i uśmiechamy się do siebie. Wracają mechanicy ale tylko po to, by skasować kolejne 200B a nasz kierowca również ze stoickim spokojem wręcza im gotówkę i... nie reaguje na wiecznie dzwoniącą komórkę :). Sprawy się komplikują, miejscowi się dołączają do naszego 'obozu' przy drodze (przecież coś się dzieje, trzeba sprawdzić o co chodzi, reszta może poczekać :), dają fachowe rady i częstują papierosami. Nasz uroczy piknik przy autostradzie zostaje jednak brutalnie przerwany przez samochód wysłany specjalnie po nas z Hat Yai i rozstajemy się z naszym, wciąż uśmiechniętym i zrelaksowanym buddyjskim kierowcą (ponoć wysłali kogoś innego na lotnisko), rozstajemy się też z naszym przewodnikem LonelyPlanet, który został w aucie ale po przybyciu poprosiliśmy pana który nas odebrał, by go sprowadził, wszak kierowca i tak tu przyjedzie. Nie było z tym żadnego problemu i na drugi dzień już na nas czekał w siedzibie agencji turystycznej :) - miło z ich strony, a my w ramach okazania wdzięczności zostawiamy skromny napiwek na biurku :). Jak więc widać z powyższych wyliczeń 'pani na motorku' nie zaliczy biznesów z nami za udane :) - morał z tej historii jest zaś taki: jeśli wiesz gdzie chcesz jechać - jedź tam i nie pozwól innym organizować transportu dla ciebie - zawsze przepłacisz.
wtorek, 2 grudnia 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz