Po długiej i dość męczącej jeździe w końcu osiągamy Melakę, miasto nad cieśniną o tej samej nazwie. Główny terminal autobusowy (Melaka Sentral) jest oczywiście na opłotkach miasta ale tuż przy nim usytuowany jest duży supermarket wiodącej brytyjskiej firmy, której nazwy nie chce mi się przytaczać. Udajemy się tam z nadzieją, iż złocisty napój bogów będzie nieco tańszy w tym przybytku – jednakże nasze nadzieje okazały się bardzo płonne :(. Niepocieszeni tym faktem postanawiamy sprawić sobie mimo wszystko odrobinę przyjemności i w przymarketowej, ogromnej jadłodajni atakujemy miejscową kuchnię. Tofu w różnych postaciach, ryż i wyborne sosiki za kwotę 4 RM pocieszają mój żołądek w zupełności :)), Kami także próbuje tofu i coraz bardziej się do niego przekonuje. Podczas posiłku zaczepia nas bardzo sympatyczny 'białas', made in Scotland :), który na widok naszych pełnych talerzy ze śmiechem oferuje nam zakład, iż jeśli zjemy to wszystko rękami (na sposób indyjski) to zapłaci nam po 10 RM na głowę. Ze śmiechem odmawiamy, bo jesteśmy zbyt głodni by bawić się w takie ceregiele, zaś Kami po obiadku ucina sobie miłą pogawędkę ze szkockim 'ciasteczkiem' ;), m.in. na temat motocykli. Wracamy do terminalu, gdzie po naradzie postanawiamy kupić bilet na autobus do Johor Bahru – ostatniego malezyjskiego przystanku przed Singapurem – za 19 RM. W końcu udajemy się do miasta publicznym transportem (1RM) i rozpoczynamy poszukiwanie noclegu, bo pora już późna. Ambitnym planem było znalezienie noclegu z internetem, jednakże albo nie było już wolnych miejsc albo pozostawał poza naszymi finansowymi możliwościami. Podczas przeszukiwania okolic ulicy Melaka Raya, Mały natyka się na naszą rodaczkę z grodu Kraka – Aurelia jej było na imię. Dzięki jej wskazówkom i rekomendacji (dzięki Aurelia, widać nie zawsze zagranicą Polak Polakowi wilkiem) postanawiamy zanocować w Backpackers Samudera Inn przy ulicy Melaka Raya 1 (równoległa do niej ulica to Melaka Raya 2). Największym atutem owego miejsca jest osoba właścicielki – przemiłej i przesympatycznej pani, która wynajęła nam pokój za 33 RM, a także wyprała nam rzeczy (gdyż pralnia to jej kolejne źródło dochodu) oraz fakt, iż siedząc na balkonie wieczorową porą, dało się ściągnąć niezabezpieczony sygnał WiFi z pobliskiego centrum handlowego :). Kolejną ciekawostką miejsca był fakt, że na podeście przed wejściem na pierwsze piętro trzeba było pozostawić buty – jak w prawdziwym muzułmańskim domu.
Drugi dzień zaczęliśmy od wybornego śniadanka w małym skupisku straganów z jedzeniem przy końcu 'naszej' ulicy (to miejsce wraz z jednym straganem stricte dla wegetarian wskazała nam Aurelia – też wegetarianka, jeszcze raz dzięki :)!), następnie zabraliśmy się za zwiedzanie miasta, które dostawało się kolejno pod panowanie Chińczyków, Portugalczyków, Holendrów i Brytyjczyków. W centrum miasta góruje wieża widokowa, na którą wjazd kosztuje 20 RM, więc ją sobie darowaliśmy. Odwiedziliśmy Muzeum Proklamacji Niepodległości Malezji, drewnianą replikę pałacu miejscowego sułtana (każdy region Malezji ma własnego sułtana)
pozostałość portugalskiego fortu i bramy doń prowadzącej (Porta de Santiago) oraz chyba najbardziej charakterystyczny budynek w mieście, cały czerwony gmach dawnego ratusza będący także rezydencją holenderskiego gubernatora, tzw. Stadthuys – podobno najstarsza zachowana w pełni holenderska budowla na Wschodzie wraz z przyległym kościołem Christ Church o tym samym kolorze :).
Miejsce to stanowi centrum miasta, gdzie najłatwiej spotkać tak ciekawie upiększających swe pojazdy rykszarzy :)stąd też prowadzi już prosta droga do chińskiej dzielnicy – kolejnej atrakcji miasta.
To właśnie tutaj znajduje się najstarsza w Malezji chińska świątynia Cheng Hoon Teng (Świątynia Zielonych Chmur), której wszystkie elementy zostaly przywiezione z Chin. Chinatown wciąż zamieszkiwane jest głównie przez zasymilowanych Chińczyków, których wkład w miejscową kulturę kulinarną daje zupełnie nową jakość zwaną Baba Nonya czyli mieszankę malajsko-chińską (podobna sytuacja panuje w Georgetown, tyle że tam mamy do czynienia z wpływami kuchni tajskiej). Daniem które przypadło Kami i Małemu do gustu był popiah czyli rodzaj naleśnika à la spring roll z farszem z mięsa, tofu, chili i czosnku.
Główna ulica Chinatown to ciąg małych sklepików z antykami, pamiątkami, tekstyliami, przeplatana małymi knajpkami i herbaciarniami, jednakże wieczorową porą jest ona dość wyludniona choć nie bez specyficznego uroku
Okazuje się też, że co jak co ale Chińczyk ma łeb na karku zwłaszcza do interesów i ceny tak poszukiwanego przez nas złocistego napoju u niego są nieco niższe niż w wielkich sieciach handlowych – a jednak da się :))! Kolejna niespodzianka spotkała nas w jednym z małych sklepików, nie mogliśmy oczom uwierzyć i zaraz zakupiliśmy oraz skonsumowaliśmy to 'coś', by sprawdzić czy aby nie za mdłe ;)) - mistrzostwo świata to to nie było ale po zmieszaniu z zimnym izotonikem przeszło pozytywnie test smakowy :)).
Malutka indyjska dzielnica ogranicza się właściwie do jednej ulicy z przyległościami i niczym nas nie zaciekawiła poza jednym z szyldów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz