Dlaczego 3 słoniki?

Dlaczego Trzy Małe Słoniki? Ano dlatego, że jest nas trójka (i może nawet tak pozostanie przez najbliższe 6 m-cy, kto wie?), w tej części świata mają hopla na punkcie słoni (wiadomo, trąba do góry, te sprawy :), a także słonik... yyy... znaczy słoń to symbol mądrości, siły i pomyślności fortuny, a i piwo które nas tu ujęło swym smakiem od pierwszego kontaktu nazywa się...yyy... no właśnie mamy jeszcze niejakie problemiki z miejscowym "alfabetem robaczkowym" :)) ale na naklejce są dwa białe słoniki, więc jak mamy ochotę na piwko grypsujemy w naszym slangu: "to jak? co pijemy? białe słoniki oczywiście :))!!!!", aha ponieważ słoniki na naklejce są białe, pasuje to do naszej "rasowej" sytuacji w środku Azji. Jeśli zaś chodzi o owe białe słoniki, to okazało się że to piwo marki Chang, z dwoma białymi słonikami w herbie, browar ten jest sponsorem Evertonu, a chang znaczy po prostu słoń... ot i cała tajemnica :)). Tak oto wygląda krótkie wytłumaczenie "co i jak" w tej materii, więc optymistycznym "I oby trąba twojego słonia nie trafiła w kaktus " ('Zmiennicy') :D
pozdrawiamy i życzymy pięknej zimy w Polsce:)



wtorek, 9 grudnia 2008

Penang - kulinarny raj? (autor Słonik Kielonik :))


Bladym świtem dane nam było przekroczyć wąski przesmyk zwany Kanałem Północnym oddzielającym wyspę Penang od stałego lądu. Prom na trasie Butterworth – Georgetown kosztuje 1.20RM, zaś z powrotem... jest za darmo :)! Cała podróż trwa ok. 15 min. Po wylądowaniu udajemy się w poszukiwanie noclegów i przyglądamy się ciekawie budzącemu się ze snu, nietuzinkowemu miastu jakim jest Georgetown. Dlaczego aż tak nietuzinkowemu? - gdyż koegzystują tu ze sobą trzy różne grupy etniczne, religie, kultury i... kuchnie :) i choć zapewne nie bez konfliktów ale jakoś żyją ze sobą Chińczycy (którzy liczebnie wiodą prym), Hindusi i Malajowie (którzy są w zdecydowanej mniejszości, pomimo że to przecież Malezja :). Podziały etniczne mają też przełożenie na podział terytorialny miasta. Mamy więc tutaj i Chinatown i Little India – wystarczy skręcić za róg by nie tylko znaleźć się na innej ulicy ale także i w zupełnie innej rzeczywistości :). Niesamowite uczucie, kiedy z 15 krokami przeskakuje się z Chin do Indii, a to wszystko dzieje się w Malezji :).

Największe skupisko tanich noclegów jest w Chinatown, tam też udało nam się zakwaterować w EA Budget Hotel, miejscu mało reprezentacyjnym, powiedzmy szczerze dość obskurnym (pierwszym widokiem jaki ujrzały nasze oczęta na drodze dojazdowej do hotelu był wielki i tłusty, ale dość statyczny bo już rozjechany książkowy okaz szczura rynsztokowego:)) ale wszystkie te niedogodności zrekompensowała nam cena 3 osobowego pokoju (40RM za noc), dostęp do WiFi oraz niesamowicie miła obsługa, stanowiąca idealny przekrój społeczności Georgetown czyli jednego dnia w recepcji siedział Malaj, drugiego jakaś mieszanka hinduskopodobna a na zakończenie bardzo miły i pomocny Chińczyk o fizjonomii Quasimodo ale też i pięknym sercu :).
Jedno z pierwszych spostrzeżeń w Georgetown była niesamowita wysokość krawężników. Najpierw podejrzewaliśmy możliwe podtopienia, wszak to wyspa ale wkrótce wszystko się wyjaśniło. Georgetown, jak i chyba wszystkie azjatyckie miasta i mieściny ma bardzo nieskomplikowany i przejrzysty system kanalizacyjny... i to dosłownie :D, czyli widać wszystko co u sąsiada z rur leci wprost do rynsztoka. Stąd te wysokie krawężniki i chodniki. Trzeba bardzo uważać, bo Malezyjczycy nie traktują zasad BHP zbyt serio i często się zdarza, iż nagle na twej drodze pojawia się ziejąca czernią czeluść, o zapachowych aspektach w upalny dzień owej 'niespodzianki' nie trzeba przekonywać. W rynsztoku jak to w rynsztoku, odpadki mienią się wszystkimi kolorami tęczy, a na nich żerują taaaaaaakie szczurzyska!!! - jak na grubie w Fileburgu ;)), w nocy zaś owe stworzenia bezczelnie pałętają się po ulicach zaś wiele kotów ordynarnie je ignoruje, chyba wychodząc z założenia, że nie ma co ryzykować, wszak człowiek też wykarmi ;).
Jako że krzyżują się tu trzy różne światy, mieliśmy okazję podczas standardowego obchodu Georgetown, widzieć jedną z kilku chińskich świątyń, (ta akurat poświęcona była bogini miłosierdzia) połączoną z domem spotkań lokalnej chińskiej diaspory (Kuan Yin Tieng),

świątynię Heinan Temple dedykowanej Mar Choi – opiekunce 'tych co na morzu' oraz charakterystyczny meczet Kapitana Kellinga o niecodziennym, utrzymanym w hinduskim stylu minarecie (fundator pochodził z tamtych stron).

Czasy kolonialne także odcisnęły piętno na obliczu miasta, co krok w centrum natknąć się można na pozostałości z tego okresu w lepszym bądź gorszym stanie technicznym (czyt. niektóre z nich to prawie walące się rudery), do tych ciekawszych należy zaliczyć ratusz miejski, wieżę zegarową,

oraz wspaniale odrestaurowany, prawdziwy kolonialny pałac w sercu miasta, o nieznanym nam teraz przeznaczeniu, a także Fort Cornwallisa, pierwszy przyczółek lądujących w Malezji Anglików.

Drugi dzień pobytu upłynął nam pod znakiem wyjazdu za miasto, na pobliskie wzgórze Pennang Hill – letnie miejsce odpoczynku umęczonych upałem mieszkańców Georgetown. Autobus spod centrum handlowego Kompleks Komtar lub z głównej ulicy Lebuh Chulia kosztuje 1,5RM (za odliczoną gotówkę, bo kierowca tylko zbiera kasę do skarbonki ale nie wydaje reszty) i kieruje się na Air Itam. Tam też, po przejściu szpaleru straganów spod znaku 'kup pan pierdół', gdzie wyśledziliśmy nawet coś na kształt góralskiej ciupaski :) oraz zasyfionego oczka wodnego z setkami żółwi – raczej smutny widok, docieramy do największego kompleksu buddyjskiego w Malezji – Kek Lok Si Temple (wejście do pagody 2RM).

Ponad nią piętrzy się 40 metrowy posąg Guan Ying Bodhisattva wykonany z brązu, podobnież największy tego typu posąg na świecie. Oczywiście właśnie budują mu piękny daszek więc wygląda jak usytuowany w samym środku budowy, a tak ma wyglądać jak może kiedyś skończą.

Trzeba tu dodać, iż kolejna rzecz która rzuciła nam się w oczy to zastraszająca wręcz ilość odwróconych bądź też i nie swastyk – w buddyjskiej symbolice to znak pomyślności i ma jak najbardziej pozytywne konotacje, nam jednak wciąż trudno się do nich przyzwyczaić.

Nie omija on także punktów gastronomicznych, widocznie tam też trzeba mieć szczęście ;))

Kolejnym punktem zwiedzania miała być kolejka na szczyt Pennang Hill, jednakże z powodu ciężkiej zimy ;) akurat była nieczynna do odwołania, więc obeszliśmy się ze smakiem. Po powrocie do miasta odwiedziliśmy dość mocno 'zrekonstruowany' Fort Cornwallisa (wstęp 3RM), który nie zrobił na mnie zbyt wielkiego wrażenia, za to Kami miała tam używanie, bo do dziś z niewiadomych mi powodów historyczno-muzealnych na terenie fortu pasły się dwa koniki, a jak są koniki to Kami ma banana na twarzy i zapomina o bożym świecie - tym razem też tak było :)).

Największą jednak dla nas atrakcją Georgetown bezapelacyjnie było... jedzonko :)!! Pennang jest kulinarnym centrum Malezji, krzyżują się tu wpływy kuchni chińskiej, malajskiej, indyjskiej i tajskiej. To właśnie tutaj, zagłębiając się w jedną z etnicznych dzielnic, ma się niepowtarzalną szansę zapoznania z różnymi 'filozofiami kuchennymi' ;)). W chińskich knajpach i u sprzedawców ulicznych (czyli tam gdzie jest najtaniej, najciekawiej i gdzie jadają autochtoni i my – reszta 'białasów' woli śniadania kontynentalne za 3 razy więcej w specjalnych knajpach serwujących jedzenie zachodnie:) królują 'mee' (czyt. mi) czyli smażone, wszelkiego rodzaju noodle/jajeczne, ryżowe, sojowe makarony z mięsiwem wszelkim do wyboru (nawet wieprzowiną nie uznawaną przez muzułmanów) i gotowanymi warzywami oraz dania z ryżem na wszelkie możliwe sposoby. Kuchnię malajską eksplorował Mały w Espalande Food Centre czyli w miejscu gdzie są skoncentrowane stragany z żarciem, a miejscowych przewija się masa. Zafundował sobie 'rojak' (czyt. rodżak, po malezyjsku: mix) ze wszystkich dostępnych na straganie owoców morza, podlanych dość ostrym sosem pomidorowym (sos ciepły, frutti di mare zimne), porcja była tak wielka że Mały pod koniec się poddał i nie wmłucił wszystkiego :), jego podniebienie było jednak wniebowzięte, portfel zresztą też bo ta orgia smaku kosztowała go tylko 5RM (czyli... 5 zł!!). Oto dowód:

Tutaj też Kami zamówiła sobie kawę (trzeba zaznaczyć że ma być ciepła, bo standardowo podają z lodem – bo kto normalnie pije ciepłą kawę w tropikach, tylko pokręcone 'białasy' ;D ), podaną w sposób widoczny poniżej :))))

Największa jednak gratka to niekończąca się chyba podróż po smakach i kolorach kuchni indyjskiej. Little India nie jest może duża ale to właśnie tam przeżyliśmy z Kami najbardziej egzotyczną kulinarną przygodę :). Restauracja Krsna (75 Lebuh Pasar – osobiście polecam!) wyglądem przypominająca raczej tani bar niż przybytek zwany restauracją serwuje tanie i bardzo dobre żarełko, nie musiałem szefowi sali tłumaczyć iż jestem 'bezmięsnym', Hindusi doskonale wiedzą co to znaczy – genialni ludzie :)!, pokiwał głową ze zrozumieniem a ja poddałem się rekomendacji 'dania dnia'. Jako napitek pojawiła się Masala Teh, herbata z mlekiem oraz lekką mleczną pianką na wierzchu (powstałą podczas specjalnego procesu nalewania z dużych wysokości, zależnie od długości ramienia nalewającego :) i korzennymi przyprawami - smak tak przedziwny i oryginalny, dający się spuentować hasłem: 'herbata na ostro' ;)) - zdecydowanie warta spróbowania. Teraz zaś gwóźdź programu czyli danie główne. Wzmiankowany przybytek kulinarny specjalizuje się w daniach typu 'banana-leaf-meal' czyli coś co dzieci i nie tylko ;) zapamiętają do końca życia i potwierdzą, że jedzenie może być zabawą – najsmaczniejszą zabawą na świecie :))!! Banana-leaf-meal (choć bardziej trafne określenie to banana-leaf-mess ;)) to danie serwowane na prawdziwym liściu bananowca. Na środku pojawia się ryż lub zawijany 'naleśnik' wypełniony farszem typu masala, dookoła zaś w małych miseczkach różne sosy/dodatki w liczbie minimum sześć (jako szczęśliwiec miałem szansę też i konsumować zestaw z 8 dodatkami!!). Teraz czas na atrakcję wieczoru :). Do posiłku nie podaje się ani pałeczek ani noża, widelca czy łyżki, je się wyłącznie... rękami a dokładnie tylko prawą :)) (lewa jest zarezerwowana dla tzw. czynności ubikacyjnych). Ryż miesza się z wybranym dodatkiem, zalewa sosem dostępnym na stole (przeważnie 3 do wyboru) i... pakuje się palcami prosto do buzi :)). Po chwili bałagan (zwłaszcza u początkujących takich jak my :) na liściu przypomina zupopodobną papkę ale połechtane kubki smakowe doznaniami od kwaśnych, słodkich po ostre i korzenne wysyłają tylko jeden sygnał – raj :))!! Oczywiście po chwili byliśmy upaprani ryżem po sam przegub ale nic to – dawno się tak dobrze nie bawiłem przy stole :)). Na zakończenie dostałem jeszcze 'murtebak' rodzaj indyjskiego placka jak pizza, który już ledwo zmieściłem, konsumowany oczywiście tym samym sposobem, a wszystko to kosztowało mnie 4,5 RM :)!!! Niebo w gębie :)!! A tak wygląda Kami nad swoim 'liściem' :))


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz