Dlaczego 3 słoniki?

Dlaczego Trzy Małe Słoniki? Ano dlatego, że jest nas trójka (i może nawet tak pozostanie przez najbliższe 6 m-cy, kto wie?), w tej części świata mają hopla na punkcie słoni (wiadomo, trąba do góry, te sprawy :), a także słonik... yyy... znaczy słoń to symbol mądrości, siły i pomyślności fortuny, a i piwo które nas tu ujęło swym smakiem od pierwszego kontaktu nazywa się...yyy... no właśnie mamy jeszcze niejakie problemiki z miejscowym "alfabetem robaczkowym" :)) ale na naklejce są dwa białe słoniki, więc jak mamy ochotę na piwko grypsujemy w naszym slangu: "to jak? co pijemy? białe słoniki oczywiście :))!!!!", aha ponieważ słoniki na naklejce są białe, pasuje to do naszej "rasowej" sytuacji w środku Azji. Jeśli zaś chodzi o owe białe słoniki, to okazało się że to piwo marki Chang, z dwoma białymi słonikami w herbie, browar ten jest sponsorem Evertonu, a chang znaczy po prostu słoń... ot i cała tajemnica :)). Tak oto wygląda krótkie wytłumaczenie "co i jak" w tej materii, więc optymistycznym "I oby trąba twojego słonia nie trafiła w kaktus " ('Zmiennicy') :D
pozdrawiamy i życzymy pięknej zimy w Polsce:)



środa, 31 grudnia 2008

Sylwester w bali na Bali? :)

27.12.2008 – 01.01.2009 Sylwester w bali na Bali? :) - by kami

Decyzja, aby spędzić 'Sylwka' na jednej z najsławniejszych indonezyjskich wysp - Bali, była dosyć spontaniczna, no, ale jak szaleć to na całego! Wybór padł na małą mieścinkę Candidasa, po wschodniej stronie wyspy, szerokim łukiem natomiast omijaliśmy Kutę, która jest podobno rajem dla surferów, ale jest też droga, mocno turystyczna i nie dla nas.
Decyzja o podróży w klasie ekonomii też była spontaniczna;) - z Probolingo udało nam się złapać nocny autobus do Denpasar - dworzec Ubung (90.000 Rp – w cenę wliczony jest prom) – głównego węzła komunikacyjnego na Bali. Sam ekonomi autobus przerósł nasze oczekiwania... Siedzenia w rozmiarze azjatyckim, więc my (a zwłaszcza ja) całą podróż spędziliśmy z podkurczonymi nogami, nie było nawet miejsca, aby je rozprostować, niesamowita duchota (zapomnijcie o klimie) i smród wciąż palonych wewnątrz fajek (w Azji to normalne) nie pozwalał na swobodne oddychanie, dodatkowo stary grat zahaczał po drodze o każdą najmniejszą wioskę zjeżdżając z głównej trasy i tłukąc się po wybojach, aby zgarniać pasażerów. W Denpasar powinniśmy być o 5 rano a byliśmy o 11...
Połączenie do Candidasy mieliśmy z 'terminala' Batubulan (w większych miastach, co bywa często bardzo mylące, jest kilka dworców autobusowych, a każdy z nich obsługuje inne kierunki). Jako że Candidasa nie posiada własnego terminala, kierownik zamieszania (to taki pan w autobusie sprzedający 'bilety',wciąż krzyczący i zgarniający pasażerów z każdego możliwego miejsca po drodze; każdy autobus to zestaw kierowca + kierownik zamieszania :D) wyrzuca nas w samym centrum naszej upatrzonej mieścinki, tuż obok hinduskiej świątyni.
Po dwóch godzinach poszukiwań bungalowu z WiFi (były, były ale jedna noc kosztowała ponad 1000000 Rp) daliśmy sobie spokój. Postanowiliśmy sprawdzić jeszcze jeden, ostatni 'resort' i ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, okazało się że pani, która była jego szefową jest Polką! Mama - (pani Iza, ale wszyscy nazywali ją mamą) zaoferowała nam bardzo przyzwoity bungalowik z klimą i łazienką (bez Małysza – huurrraaa) za 180.000 Rp za noc – w cenę wliczone było przepyszne śniadanko (wielki plus za ta przepyszną kawę z mlekiem:)) Ośrodek nazywa się Iguana, położony jest naprzeciw Watergarden Hotel.
podczas śniadanka (nie zważać na minę Kielona:) :
W pierwszy dzień (27.12.2008) rozpakowaliśmy graty, pokręciliśmy się trochę po okolicy, a wieczorkiem Mama zaprosiła nas do zaprzyjaźnionego z Iguaną klubu Legend Rock Cafe na pokaz tańca latynoamerykańskiego w wykonaniu jej córki i zięcia – w tych 'okolicznościach przyrody' wydało nam się to dość egzotyczne:) wypiliśmy po piwku i wykończeni podróżą padliśmy jak nieżywi.
Następny dzień spędziliśmy na nic nierobieniu, opalaniu się, pływaniu w basenie i spaniu – każdy zajmował się sobą. Mama wpadła czasem na pogawędkę i pomogła nam w wynegocjowaniu bardzo dobrej ceny za wypożyczenie 'moplików', na następny dzień (35.000 Rp).
Trzeci dzień naszego pobytu był chyba najbardziej ekscytujący (zwłaszcza dla chłopaków :P ) Wstaliśmy wcześnie rano, nasze 'maszyny' już na nas czekały, jeszcze tylko szybkie śniadanko i w drogę. Trochę czasu zajęło oswojenie się z nimi, chłopaki dostali skuterki automaty; ja natomiast, (jako stary weteran ) zażyczyłam sobie 'sprzęta' z biegami – jakież wielkie okazało się moje zdziwienie gdy wsiadając na mojego 'pojazda' nie znalazłam dźwigni sprzęgła – był to tzw. półautomat, gdzie biegi zmieniało się nogą, ale bez użycia sprzęgła – ciekawa sprawa, dość ciężko było mi się na początku przyzwyczaić, ale może takie rozwiązanie jest lepsze w azjatyckich warunkach, gdzie jeździ się gorzej niż w czasie największych korków we Wrocławiu...
Tutaj znajdziecie link do pokazu jazdy w wykonaniu Piotrka (dla niedowiarków:)):

http://pl.youtube.com/watch?v=IhShYBkuB8U

Mały i jego 'stajnia':
Pierwszy punkt programu tego dnia to plaża o wdzięcznej nazwie 'White Sand Beach' (na Bali, jako , że jest to wyspa pochodzenia wulkanicznego przeważają czarnopiaskowe, żwirowate plaże – takie nieładne). Po półgodzinnej zabawie z wysokimi falami mieliśmy dość, piasek wdarł się nam dosłownie wszędzie. Samo miejsce jest niesamowicie urokliwe:
Następnie odwiedziliśmy pałac na wodzie – Tirta Gangga, dosyć ciekawe miejsce, czuliśmy się jak postacie ze starych gier komputerowych skacząc po stopniach zanurzonych w wodzie, krajobraz urozmaicały wielkie, kolorowe, karpiowate ryby :)

Gdy już sobie poskakaliśmy, wsiedliśmy z powrotem na nasze żelazne rumaki i pognaliśmy w stronę gorących źródeł, trasa prowadziła dość krętą i wijącą się drogą okrążającą wulkan, z dużą różnicą wzniesień dostarczając nam niezapomnianych wrażeń estetycznych – spójrzcie sami na te widoki:
Niestety, do celu nie udało się nam dotrzeć tego dnia, złapało nas oberwanie chmury i spoglądając na zegarek uznaliśmy, że nie ma sensu kontynuacja podróży; jazda nocą w deszczu i przy tym natężeniu ruchu, na tych 'pierdzikółkach' nie wydawała się być rozsądnym rozwiązaniem – więc totalnie przemoczeni (na nic kurtki z gore-texu) postanowiliśmy zawrócić do Candidasy, po drodze jeszcze błąkając się nieco po Amlapurze. Przy okazji Mały się nam rozchorował – grypa żołądkowa.

30.12.2008
Tego dnia skorzystaliśmy z oferty 'lokalsa', który za 225.000 Rp zaproponował nam snorkelling (nurkowanie z maską i rurką). Wygląd miejscowych łodzi kojarzył nam się z wodnymi modliszkami lekko skaczącymi po tafli wody – a to za sprawą stabilizujących bali po obu stronach łodzi, zmniejszają one impet uderzenia fali i sprawiają, że lodź lekko sunie po falach.
'Zagłębie modliszek' - zatoka Blue Lagoon:

Niestety, jedna taka złośliwa fala, uderzyła z taką mocą, akurat wtedy, gdy cykałam fotki, że zalała mi kompletnie aparat, sól morska posklejała mikro-styki i od tej pory urządzenie owe żyje własnym życiem. To jego ostatnie zdjęcie w stanie 'świadomości umysłu':
Rafa koralowa zaskoczyła nas mnogością i różnorodnością żyjących tam ryb. Pan 'operator wycieczki' dał nam plastikowe butelki gdzie w środku znajdowała się zawiesina chleba i wody, natomiast w korku była mała dziurka. Jedno naciśnięcie butelki pod wodą sprawiało, że w oka mgnieniu otaczały nas miliony niewielkich rybek, które podszczypywały i chlebek i nas –
niektóre z nich były naprawdę natarczywe. Podwodny świat po raz kolejny nas zachwycił – na Filipiny jedziemy z mocnym postanowieniem, aby zakosztować nurkowania z akwalungiem.
Pogoda tego dnia niestety nam nie dopisała, zachmurzyło się i przez to spadła przez to przejrzystość wody, wróciliśmy więc do Iguany. Po południu nic tylko deszcz, deszcz i deszcz a jak wiadomo – w czasie deszczu dzieci się nudzą :)

31.12.2008
Czując niedosyt, wynajęliśmy samochód (400.000 Rp wraz z kierowcą, terenowa Toyota) (zważając na stan Małego, w grę nie wchodziło ponowne wynajęcie moplików) – koniecznie chcieliśmy zanurzyć się w gorących, leczniczych źródłach i przy okazji zobaczyć po drodze kilka innych atrakcji.
Pierwsza na liście – hinduska świątynia Besakih – piękna, ale co z tego? Płacimy wstęp, płacimy za wynajęcie sarongów, płacimy i płacimy i co zastajemy – dość zaniedbany obiekt z walającymi się wszędzie śmieciami – ktoś mógłby się bardziej postarać – w końcu to ich dziedzictwo kulturowe i narodowe...
Droga do gorących źródeł okazałą się być strasznie krętą, miejscami zamykałam oczy i wolałam nie patrzeć na to co jest przed nami. Pan kierowca naszej wynajętej 'limuzyny' okazał się być bardzo dobrym kierowcą – dowiózł nas na miejsce :) (Jezioro Batur, obok wulkan, o tej samej wdzięcznej nazwie, tam też minęliśmy się naszymi znajomymi rodaczkami z Sydney – gorące pozdrowienia! :). Na miejscu zostaliśmy niemile zaskoczeni – okazało się, że aby zażyć leczniczej kąpieli należy zapłacić $10 (w cenę wliczony jest obiad – i nie istnieje opcja bez aby było trochę taniej – pytaliśmy, co za głupota). Cóż... kąpiel jak kąpiel - Małego nie uleczyła... :)
Widok z trasy na jezioro Bator:
Trzeci punkt naszego programu obejmował wizytę w pracowniach artystycznych specjalizujących się w rzeźbieniu w drewnie (okolice Ubud) – po naszemu: zajmujących się pierdołami. Oczywiście pan kierowca bombowca obwiózł nas po najdroższych tego typu miejscach zapewniając (i niewątpliwie mając z tego prowizję, gdybyśmy sfinalizowali zakup), że produkty są jedyne w swoim rodzaju, oryginalne, piękne – i tak było w rzeczywistości, niestety do naszego szofera nie docierało, ze jesteśmy 'low budget tourists' (turyści z niskim budżetem) i nie stać nas na małą drewnianą figurkę, która kosztowała dziesiątki US$. Tak więc mimo szczerych chęci, zakupów nie udało nam się zrobić :/
Po powrocie, jak zwykle udaliśmy się do naszej ulubionej restauracyjki na małe 'co nieco' :) by potem zacząć się mentalnie przygotowywać do nadchodzącej sylwestrowej nocy. Ze względu na wciąż nie za ciekawy stan Małego odpuściliśmy sobie bal w Legend Rock Cafe; wyglądało na to, że będziemy celebrować nadejście północy w zaciszu naszego bungalowiku. Co z tego wyszło?
Proszę, rzućcie okiem:

Etap pierwszy:
Etap drugi:
W Nowy Rok czekała nas podróż powrotna, tym razem do Yogyakarty. Pożegnalismy się z gospodarzami (jeszcze raz – dziękujemy za wspaniałą gościnę) i wylegliśmy na główną ulicę łapać bemo, które zawiezie nas do Denpasar.

Namiary na polskiego honorowego konsula, podobnież bardzo miłej i pomocnej osoby:
Pani Mariola Pawłowska
Jl. Bukit Pakar Utura No 75
40 198 Bandung
Indonesia
tel. 0062 22 2503765
e-mail: mariola@bdg.centrin.net.id

wtorek, 23 grudnia 2008

Brudna Dżakarta & Bajeczne Bromo - dwa kontrasty... - by kami


Dżakarta 21-23.12.2008

Waluta – rupia (Rp) 10 tyś rupii to około $1US – to tytułem wstępu dla mniej zorientowanych :)

I wylądowaliśmy cali i zdrowi w Dżakarcie (linie Batavia) – jako, że lot odbywał się już z indonezyjskiej wyspy Batam – 25 km na południe od Singapuru, znaleźliśmy się w terminalu dla lotów krajowych, czym, ku naszej uciesze, zmyliliśmy trochę miejscowych naganiaczy – było ich znacznie mniej i bez problemu zwykłym 'PKSem' (20.000 Rp) dotarliśmy do centrum, na dworzec zwany Gambir. Po około godzince lekkiego błądzenia po nocy i w deszczu, z mapką rodem z przewodnika Lonely Planet (cóż, Dżakarta to nie Singapur i nawet nazwy ulic trudno było odnaleźć w tym nocnym chaosie) wylądowaliśmy w może nie przytulnym, ale za to baaardzo tanim i klimatycznym hosteliku prowadzonym przez sympatyczną rodzinkę (Jalan Jaksa, Wisma Delima hostel – 25.000 Rp za łóżko w pokoju zbiorowym). Jeszcze tylko szybki, nocny wypad na pobliski targ na kolacyjkę ( bardzo popularnym daniem wydaję się być tutaj zupa - Bakso, dwa rodzaje makaronu, rybnymi lub kurczakowymi kulkami, czymś na kształt pierożka, tofu, a to wszystko z dodatkiem zieleninki niewiadomego pochodzenia, pikantnie przyprawione:) i padamy jak kawki.

Dzień następny rozpoczęliśmy z zamiarem ostrego zwiedzania, plan zakładał uwinięcie się ze stolicą w góra 2 dni. Ponieważ byliśmy kompletnie bez pieniędzy, po raz pierwszy musieliśmy pójść do banku. Przygoda Małego nauczyła nas jednego – gdy jest to tylko możliwe omijać ATM (tak tutaj nazywają bankomaty) – pieniądze wybierać tylko w oddziałach banku, bezpośrednio w okienku. Co prawda trwa to około 20 minut ponieważ robią kopię paszportu, karty i sprawdzają wszystko dziesięć razy ale przynajmniej widzisz kartę i żadna złośliwa maszyna jej nie 'pożre'. Okazało się również, że w bankach zawsze znajdzie się ktoś władający angielskim więc jak trwoga to..... do banku:)

Szczęśliwi, z milionami w portfelach:) dotarliśmy na olbrzymi plac Merdeka gdzie znajdował się National Monument, windą (po uprzednim odstaniu w kolejce jakiejś godzinki) wjechaliśmy na górę, aby podziwiać panoramę Dżakarty, w podziemiach natomiast znajdowało się muzeum historyczne (bilet na obie 'atrakcje' – 7.500 Rp). Szczerze? Nic specjalnego, moim skromnym zdaniem, cała Dżakarta to jeden wielki syf (ok, z małymi wyjątkami), nie ma za wiele do zwiedzania i po paru godzinach już kombinowaliśmy jak by tu się stad wydostać i gdzie by tu spędzić Święta Bożego Narodzenia tak, aby było miło i sympatycznie w tych dalekich stronach. Ciekawostka - w centrum, zaraz przy placu znaleźliśmy wybieg z jelonkami (widok raczej smutny):

i gołębniki (wciąż nie wiemy jak, z czym, po co i dlaczego:)):

Popołudniem zdecydowaliśmy się wziąć tuk-tuka (40.000 Rp - indonezyjski jest trochę innej konstrukcji, to śmieszny motorek na trzech kółkach, cały obudowany, gdzie z tyłu mieszczą się swobodnie tylko dwie osoby, więc my w trójkę, jak te sardynki w puszcze) aby dotrzeć do dawnej holenderskiej dzielnicy zwanej Kota. Prawdą jest, że najwięcej emocji dostarczyła nam około 40 minutowa jazda 'tłukiem' w niekończących się korkach i hałasie klaksonów, według zasady kto silniejszy ten jedzie:

http://pl.youtube.com/watch?v=6oopG7iNDBc

niż samo zwiedzanie, jak się później okazało mocno zaniedbanej Koty, gdzie oprócz walących się ruin, jednego muzeum, starego portu, i wydobywającej się z każdego zakamarka biedy, nie znaleźliśmy nic. Holendrzy opracowali plany systemu kanałów, które miały zapobiegać częstym podtopieniom rozrastającej się bez ładu i składu stolicy, rozpoczęli nawet ich budowę, ale Indonezyjczykom nieśpieszno do jej zakończenia. A tak wygląda przykład typowego mieszkanka 'kanałowego':


można też łowić rybki:

Powrót oczywiście tym samym środkiem transportu, tak aby poczuć odrobinę adrenalinki – polecam, to musi się znaleźć w programie każdego odwiedzającego Dżakartę!

Podczas naszego całodziennego szlajania się, wpadliśmy 'na chwilkę' na pocztę, ponieważ Piotras miał do wysłania rzeczy do Polski. Natychmiast znalazł się pan, który zaproponował, że mu je zapakuje. Niby nic wielkiego, ale sposób w jaki te paczki zostały zapakowane (odbiorcy wiedzą o czym piszę), wzbudził w nas uznanie, a przy okazji połowa pracowników poczty zrobiła sobie przerwę aby oglądać to wspaniałe widowisko. Oto jak została zapakowana i zszyta mniejsza paczuszka:

Wieczorkiem, gdy popijałam sobie spokojnie kawkę obserwując życie toczące się na ulicy (tak przy okazji, ja i Mały oszaleliśmy wręcz na punkcie tutejszej mocno zaparzanej kawy, z dodatkiem słodkiego, skondensowanego mleka z puszki, jako, że o zwykłe mleko tutaj bardzo ciężko i jest drogie, widocznie mają mało krówek:)) gdy podszedł do mnie miejscowy chłopak, nieśmiało pytając czy może poćwiczyć ze mną swój angielski, wychodząc zapewne z założenia, że każdy biały mówi perfekcyjnie w tym języku. Cóż... przed moim angielskim droga do perfekcji jeszcze bardzo daleka, ale to nie przeszkodziło nam zupełnie w dwugodzinnej rozmowie przy piwku, gdzie dowiedziałam się nieco o życiu przeciętnego młodego Indonezyjczyka (ten miał 23 lata, pracował w restauracji, gdzie miał styczność z białymi stąd ten angielski, zarabiał ok. 1,70 mln miesięcznie za 6 dni pracy w tygodniu, 9 godzin dziennie, marzył o wyjeździe do Europy i pracy w dużej firmie oraz nigdy nie widział śniegu, co nam wydaje się totalną abstrakcją:). Dowiedziałam się, że w Indonezji nie ma systemu bezpłatnego podstawowego szkolnictwa, nie ma też emerytur państwowych więc musisz kombinować do samego końca oraz, że wyglądam na 30 lat bo jestem taka 'duża' hehe :D Chłopak okazał się być przesympatyczny, w prezencie dostałam koszulkę Bintanga i parę gadżetów, jako że wcześniej pracował w tym browarze, koniecznie też chciał pamiątkowe foto (nie wiem do jakich celów:) ode mnie natomiast dostał symbolicznego polskiego grosza – mam nadzieję, że kiedyś przyniesie mu szczęście :)

Mały natomiast cały wieczór badał slumsy i bratał się z miejscowymi, załapał się nawet na pędzony domowym sposobem bimberek – do tej pory okrutnie nim trzęsie na samo wspomnienie:)

Dzień drugi rozpoczęliśmy szybkim wypadem do Muzeum Narodowego (wstęp 750 Rp – dość ciekawe ekspozycje), chwilę poszlajaliśmy się po mieście i miejscowym Carefourze by powrócić do hostelu, zabrać graty i udać się w stronę dworca kolejowego. Zdecydowaliśmy wspólnie, że Święta musimy spędzić gdzieś, gdzie jest w miarę spokojnie więc wybór padł na wschodnią część wyspy i jej główną atrakcję – wciąż czynny wulkan Bromo.


Podróż na Bromo


W przeddzień wyjazdu udało nam się kupić bilety (Gambir – Surabaya, 170.000 Rp), i 23 grudnia grzecznie stawiliśmy się na stację, na godzinę przed planowanym odjazdem (o 18.00). W Indonezji, co nas za każdym razem niezmiernie bawi, trzeba płacić tzw. frycowe przed wejściem na dworzec autobusowy czy peron – całe 200 Rp, wciąż zastanawiamy się po co :) ale tu trzeba płacić za wszystko i powoli się do tego przyzwyczajamy.

Zdziwił nas lekko fakt, że na tym samym peronie z którego mieliśmy odjazd, czekały również setki innych ludzi, my mieliśmy tylko nadzieję, że nie na ten sam pociąg. Po raz pierwszy udało nam się podejrzeć ludzi podróżujących na dachach pociągów – istni kamikadze:) czekamy teraz na Indie:)

Nasza klasa 'business' okazała się całkiem do zniesienia, Mały nawet przetestował kilka miejscówek do spania:





Punktualnie o 8 rano stawiliśmy się w Surabayi na dworcu Pasar Turi – i tu powoli zaczęły się schody. Musieliśmy przedostać się na dworzec autobusowy Purabaya - 10 km na południe (i tu rada dla każdego podróżnika – będąc w takiej sytuacji od razu wychodźcie na zewnątrz dworca, bo po pierwsze nie odpędzicie się od upierdliwych naganiaczy, po drugie: znajdziecie tańszy transport). Nam udało się złapać (przy pomocy życzliwego miejscowego) publiczny PKS (3.000 Rp), potem bus do Probolingo (20.000 Rp) gdzie zamiast wysadzić nas na głównym terminalu, wysadzili nas 7 km wcześniej, zaraz obok 'agencji turystycznej' tłumacząc się tym, że chcą nas obronić przed kieszonkowcami. My trochę zaspani, nie załapaliśmy o co chodzi, zwłaszcza, że nasze plecaki już znajdowały się poza busem i tak oto znaleźliśmy się na zadupiu, skazani na jedną jedyną agencję turystyczną , których notabene nienawidzimy. Dawno nikt tak nas nie wyprowadził z równowagi. Piotras zbeształ cwaniaczka w agencji próbującego jeszcze wciskać nam bezczelnie różne inne wycieczki i załatwił busa do Cemoro Lawang – prawie pod sam krater wulkanu . Pocieszał nas jedynie fakt, że nic na nas nie zarobili bo cena, która zapłaciliśmy (20.000 Rp) okazała się być rozsądną. Po drodze jeszcze czekała nas zmiana busa (na większego, bo mam niby długie nogi i niewygodnie mi się jedzie – niezły gryps - ja zmiany na lepsze nie zauważyłam:)) oraz sto tysięcy zatrzymań aby podwieźć dzieciaki ze szkoły do domu, kobiety z zakupów/pracy itp. – prywatne busy, zwane bemo są w tych okolicach jedyną formą tzw. 'transportu publicznego'. No nieważne – koniec końców dotarliśmy na miejsce i zaniemówiliśmy z wrażenia...

Bromo 24-26.12.2008

Przed nami roztaczał się zapierający dech w piersiach widok na ziejący oparami Bromo:

Jechaliśmy z zasadą, że na te dwie nocy weźmiemy coś 'ekstra' wraz z restauracją aby przyzwoicie spędzić ten nadchodzący czas. Po kilkunastuminutowych poszukiwaniach znaleźliśmy świetny hotel – Cafe Lava - w tak 'ekskluzywnym' miejscu od dawna żeśmy nie spali (cena za pokój, za noc 225.000 Rp wraz ze śniadaniem – szwedzki bufet, naprawdę było w czym wybierać!)


Jako, że zbliżał się magiczny czas, kiedy pierwsza gwiazdka pojawia się na niebie, wyszorowaliśmy się porządnie i przywdzialiśmy 'odświętne' ciuchy – Piotras nawet trzymał specjalnie na tą okazję pomarańczową koszulkę;) Tradycyjnie podzieliliśmy się opłatkiem, na co kelnerzy patrzyli z pewnym zdumieniem. Chcieliśmy zamówić po 4 różne dania na głowę, tak aby dociągnąć do 12-tu, ale po zupie i drugim daniu (każdy miał coś innego, królował ryż:) nie zmieściliśmy nic więcej. Jedyne co nam umknęło to ryba – w restauracji nie mieli jej w jadłospisie... ;( Po kolacji prezenty, symboliczna lampka wina i ponownie padamy jak trupy, wykończeni prawie 20- godzinną podróżą z Dżakarty.

W Pierwszy Dzień Świąt zdobyliśmy szczyt Batok, leżący zaraz obok wulkanu (2392m n.p.m). Było to dość nietypowe, ponieważ wspinaliśmy się (dość ostre podejście, a gdy wiatr zawiał w 'odpowiednią stronę' to siarkowe opary z Bromo utrudniały oddychanie), po... piachu. Umorusani jak małe dzieci:

dotarliśmy na szczyt, gdzie oprócz nas nie było nikogo! Powalił nas księżycowy krajobraz, rodem z Gwiezdnych Wojen. Spójrzcie na fotki - magiczne miejsce.

Ja dorwałam pana z konikiem, nawet załapałam się na krótka przejażdżkę:

Takiego konika, wraz z prowadzącym, można było wynająć, aby wprost z hotelu dostać się pod sam krater Bromo (wersja dla leniwych, to tylko 3 km w jedna stronę!)

Bawił nas również nieco fakt, że na każdym kroku miejscowi sprzedawali grube czapki, swetry a nawet rękawiczki – owszem, w nocy i nad ranem jest chłodnawo (około 10 C, pamiętajcie, że jesteśmy na wysokości około 2000 m n.p.m) ale dla nas to nie był powód aby tak się opatulać! Widocznie Azjaci mają zupełnie inne 'poczucie zimna', cóż... naszej polskiej zimy nie znają:)

Wieczorkiem natomiast skoczyliśmy porobić fotki podczas zachodu słońca – oto efekt:

Drugi Dzień Świąt to pobudka o 3 rano, aby zdążyć na wschód słońca, oglądany z samego Bromo. Efekt popsuły nam nieco unoszący się wszędzie i gryzący w gardło dym, niepozwalający na zrobienie porządnych fotek. Jednak samo obserwowanie wschodu słońca, siedząc na skraju krateru, w otaczającej, niesamowitej ciszy miało swój niepowtarzalny urok.

O 8 byliśmy z powrotem w hotelu, gdy zajadaliśmy śniadanko poznaliśmy dwie bardzo sympatyczne rodaczki prosto z Sydney - dziewczyny, pozdrowienia dla Was! (a jak się później okazało, bo przecież ta Azja taka mała, minęliśmy się jeszcze z nimi na Bali, na targu, przy drodze prowadzącej do Hot Springs (gorące, lecznicze źródła).

Po południu złapaliśmy bemo z powrotem do Probolingo, by następnie wieczornym autobusem, udać się do Candidasy z przesiadką w Denpasar (bilet 90.000 Rp ekonomi), na wyspie Bali - gdzie chcieliśmy spędzić Sylwestra.

http://picasaweb.google.pl/trzysloniki/2123122008DAkarta#
http://picasaweb.google.pl/trzysloniki/2426122008Bromo#

niedziela, 21 grudnia 2008

Singapur, czwarta rano ;) autor: Słonik Kielonik

Budda powiedział, iż nawet najdalszą podróż rozpoczyna się od pierwszego kroku. I miał rację, poza jednym małym, technicznym szczegółem. My nie mogliśmy nawet zrobić pierwszego kroku – drzwi były zamknięte i to na głucho! Tak zaczynamy bladym świtem w Melace naszą podróż do miasta lwa – Singapuru (z sanskrytu ”Singha” - lew). A drzwi zamknięte, bo po 5. rano wszyscy jeszcze śpią – tylko my chcemy się wydostać z hostelu by zdążyć na 7. rano na poranny autobus do Johor Bahru – ostatniego malezyjskiego przystanku przed Singapurem. Atmosfera stawała się coraz bardziej nerwowa, gdyż nawoływania i pukania nie przynosiły jakichkolwiek skutków a czas leciał, w końcu syn właścicielki powstał z pieleszy i otworzył nam drzwi. Uff :)!! Szybko porzucamy myśl o autobusie i za 15 RM taksówką, prowadzoną przez kierowcę utalentowanego najbardziej w dziedzinie pozbywania się flegmy przez okno przy akompaniamencie tak ludzkich jak i zupełnie nieludzkich odgłosów (typowo azjatycki nawyk, podobnież najaktywniej praktykowany w Chinach), dojeżdżamy do podmiejskiego terminalu autobusowego. I teraz już z górki... no prawie z górki :). Podróż z Melaki do Johor Bahru (za 19 RM) przebiegła przyjemnie, z tamtejszego dworca autobusowego udajemy się do centrum miasta by m. in. odwiedzić agencję turystyczną dla uzyskania odpowiedzi na nurtujące nas pytanie: dokąd i co najważniejsze jak wydostać się z Singapuru? I tu niemałe zaskoczenie. Miejscowi się na nas dziwnie patrzą, chyba niezbyt dużo 'białasów' się tu zapędza, co jak się okazuje ma swoje plusy. Już pewnie kiedyś wspominaliśmy o wielkiej gościnności i uprzejmości Azjatów, tym razem przeszli samych siebie :). Jeszcze dobrze nie zrzuciliśmy naszych 'garbów' przy kafejce internetowej, a już padło pierwsze pytanie czy aby nie potrzebujemy pomocy? Na naszą uprzejmą odpowiedź, iż „nie, dziękujemy”, od razu pada riposta: ”a może jednak można nam jakoś pomóc?” - uśmiechamy się więc jak najserdeczniej i dziękujemy jeszcze uprzejmiej ale chyba jednak miły pan nie będzie w stanie nam pomóc. Nie daje on jednak za wygraną i dalej indaguje (po standardowym pytaniu ”skąd jesteśmy?”), gdzie leży przyczyna naszych problemów? Nie wytrzymujemy nerwowo i węsząc (o my ludzie małej wiary :)!!) kolejną próbę ataku naciągacza lub przynajmniej jakiegoś krewnego*/ znajomego*/ sąsiada* jakiegoś naciągacza (* - niepotrzebne skreślić) odpowiadamy, iż szukamy tanich lotów do Dżakarty. Tu nasz dobrodziej się zasępił i stwierdził, że rzeczywiście w tej materii mało może dla nas zrobić – właściwie to nic. Żal nam się go troszeczkę zrobiło, więc korzystając z prostszego zestawu pytań, zagadnęliśmy czy może w takim razie wie, gdzie jest najbliższa agencja turystyczna? I tu lica starszego pana rozpromienił uśmiech – wiedział! i mógł pomóc 'bladym twarzom', spełniając tym samym swój święty obowiązek pomocy wędrowcom. Tak się przejął swoją rolą, że nie tylko skonsultował swoją wiedzę z kilkoma przypadkowymi przechodniami ale eskortował nas pod same drzwi agencji z uśmiechem na twarzy jakby to była najprzyjemniejsza czynność pod słońcem :)). I jak tu nie wierzyć w ludzi z mniej lub bardziej skośnymi oczami :)???

W agencji turystycznej fachowa obsługa znalazła odpowiedź na nurtujące nas pytanie, jednakże cena owej odpowiedzi zupełnie nas nie satysfakcjonowała, więc wróciliśmy do kafejki internetowej i we własnym zakresie, głównie palcami komputerowo uzdolnionej Kami :), znaleźliśmy lot z wyspy Batam koło Singapuru do Dżakarty liniami Air Batavia za równowartość 25 funtów brytyjskich. Zadowoleni takim obrotem sprawy wracamy na szlak przygody i bez zbędnych perturbacji biurokratycznych przekraczamy malezyjskim miejskim autobusem granicę malezyjsko-singapurską (należy zwrócić uwagę by jechał aż do Queen Street Bus Terminal w centrum Singapuru, gdyż większość zawraca w stronę granicy już przy pierwszej stacji singapurskiej szybkiej kolejki MRT Kranji – nie wyrzucać biletu (taki ładny, różowy ;), nawet jeśli zakończycie podróż na Kranji, /jak nam się zdarzyło/ kolejny autobus na Queen Street zabierze was tam po okazaniu biletu).

Kolejnym poważnym zadaniem dla naszej załogi było znalezienie noclegu w znanym z wysokich cen mieście. Korzystając z wszelkim możliwych wskazówek nurkujemy z Kami w wir miasta w poszukiwaniu dachu nad głową, Mały zaś zagłębiając się w gąszcz sieci internetowej tego jakże stechnicyzowanego miejsca odkrywa, że istnieje coś takiego jak miejska sieć Wifi dostępna dla każdego za darmo!! Wystarczy tylko podać nr komórki i przysyłają hasło dostępu, na polskie numery też przychodzi – miodzio :))). Miny nam nieco zrzedły kiedy odwiedziliśmy mnóstwo miejsc noclegowych i odchodziliśmy z kwitkiem albo broszurką z cenami, od których już chciało nam się tylko śmiać. O mały figiel nie wzięliśmy od Chińczyków pokoju w hostelu – hmm... może to zbyt szumna nazwa obrażająca przybytki tego typu odwiedzane po drodze ;) - na ostatnich piętrach mieszkalnego bloku ale warunki tam panujące pozwalały bezapelacyjnie stwierdzić, że Augiasz tam był i to całkiem długo :) i wyszedł dopiero co, więc odpuszczamy. W końcu, spoceni jak szczury, trafiamy na... ulicę Majonezową ;)) - Mayo Street - i tu szczęście się do nas uśmiecha. Znajdujemy hostel, który już jest otwarty ale jesteśmy jednymi z pierwszych gości (kiedy się ładowaliśmy z betami, jakiś koleś zwisał z okna i instalował szyld) i do nas należało 'prawo pierwszej nocy' na jeszcze owiniętych folią, nowych materacach :). Co prawda w wieloosobowym pokoju, ale nikogo nam nie dokooptowali, więc warunki prawie idealne. Cena jak na warunki singapurskie do przełknięcia – 25S$ od osoby (1 dolar singapurski = 2 zł) ale można znaleźć nawet nieco tańsze miejsca w indyjskiej dzielnicy.

Singapur jako mikropaństwo na wyspie nie sprawia wrażenia klaustrofobicznego miejsca, gdzie panuje deficyt przestrzeni. Wiele w nim zieleni, placów i placyków choćby z kilkoma drzewami, szerokie, główne ulice ułatwiają i tak już szaleńcze tempo życia tego miasta. W centrum wciąż króluje kolonialna architektura na czele z Ratuszem,

budynkiem Sądu Najwyższego, Raffles Hotel czy też dawnym boiskiem do krykieta i budynkiem klubu krykietowego rodem ze czasów świetności brytyjskiego imperium, o krok za którymi sięgają chmur ultranowoczesne wieże ze szkła i stali – prawdziwe serce miasta – finansowe serce przypominające bardziej Nowy Jork niż miejsce prawie na równiku.

Mnie jednakże zauroczył usytuowany nieco z boku wieżowiec, nawiązujący swym stylem do amerykańskich drapaczy chmur z lat 30. Patrząc na niego oczyma wyobraźni widziałem mroczne obrazy rodem z filmu Batman, dziejące się w fikcyjnym Gotham City oraz słynną scenę spadającego Tima Robbinsa w filmie Hudsucker Proxy. Tylko limuzyn z tamtych lat brakowało ;))
Wieczorem, kiedy upał już zelżał, co jest w pewnym sensie eufemizmem, bo Singapur jest właściwie tak samo parny w południe, jak i wieczorem czy nad ranem i wyciska z człowieka wszystkie poty (i to dosłownie!), zapoznaliśmy się z singapurskim sportem narodowym numer jeden. Dotychczas byłem przekonany, że to Anglicy dzierżą palmę pierwszeństwa w tym sporcie ale muszę teraz się pokajać i z pokorą przyznać – nie dorastają singapurczykom do pięt :)! Wynika to chyba z faktu, że te 4,5 mln. ludzi po pracy musi coś robić, a na wyjazd do domku w góry na weekend za bardzo nie ma co liczyć, więc walą nieprzerwaną strugą do niezliczonych centrów handlowych i kupują, kupują i kupują!!!!! Gwoli ścisłości ceny zdarzają się często niższe niż w 'biedniejszych' sąsiadujących krajach dzięki niekończącym się wyprzedażom, o których zostajesz poinformowany tuż po przekroczeniu progu centrum handlowego... smsem! Jeśli zaś chodzi o sprzęt elektroniczny to nie jest tak tanio jak w USA choć wciąż do 30% taniej niż w sklepach w Europie ale ceny z Allegro naprawdę nie muszą się czerwienić ze wstydu z powodu przerostu swych azjatyckich odpowiedników :).

(Uwaga praktyczna: jeśli ktokolwiek będzie dokonywał zakupów w sklepach z szyldem 'Tax Free' może liczyć na zwrot części podatku tylko jeśli opuści Singapur przez lotnisko Changi – jeśli płynie statkiem nie ma co liczyć nawet na zwrot złamanego dolara singapurskiego, co przydarzyło się autorowi tego wpisu :// )

Dobrym miejscem na zakupy jest Chinatown – architektonicznie typowa chińska dzielnica jakie już spotykaliśmy na swej drodze z zabudową jednopiętrową (ciekawy kontrast z drapaczami chmur w tle), stanowiąca jeden wielki bazar gdzie królują zdecydowanie tekstylia (w tym jedwabie!) - raj dla pań ;) oraz pamiątki także z krajów ościennych, a ceny zależą od zdolności negocjacyjnych ;).

A co umęczeni singapurczycy robią po skończonych zakupach? Oczywiście jedzą :))! Tu nie można być głodnym, kwestia tylko ile możesz wydać na jedzenie. Rozdział cenowy jest ogromny ale każdy znajdzie coś dla siebie. Przez zupełny przypadek wypatrzyliśmy z Małym genialne miejsce na małe (??) i tanie co nieco wieczorową porą. Widać autochtoni są podobnego zdania bo codziennie po zmroku, prawie u zbiegu Short Street i Selegie Road nie uświadczysz wolnego miejsca parkingowego, a parkowanie na wszystkich trzech pasach jezdni nie należy do rzadkości. A wszystko to przez małą knajpkę o nijakim wystroju serwującą smakowite przekąski oraz napoje posiadające jeden, wspólny mianownik. Jest nim soja :)!! Soja w płynie w różnych postaciach, ciasteczka sojowe o przedziwnych kształtach a nawet sojowa galaretka w kolorze coca-coli :)) /grass jelly chin chow/ - a wszystko to za śmieszny, jak na singapurskie warunki pieniądz – za miłą dla brzusia ucztę zapłaciliśmy po 2S$ (słownie: dwa)! Rewelacja otwarta tylko wieczorami.

W Singapurze znaleźliśmy z Kami nawiązania do miejsc znajdujących się po przeciwnej stronie globu :)


Choć singapurczycy w zawrotnym tempie pędzą w stronę świetlanej przyszłości zwanej dobrobytem, nie przestają być wciąż miłymi, życzliwymi, skorymi do pomocy ludźmi. Pomimo technologicznego poziomu rodem z filmów futurystycznych wciąż jednym z najbardziej obleganych miejsc jest punkt przepowiadania przyszłości :), a na ulicach nie jest aż tak sterylnie czysto (zwłaszcza w Little India, która widać rządzi się swoimi prawami) jak zwykło się uważać po kuriozalnych informacjach o niebosiężnych grzywnach za śmiecenie. I wreszcie pomimo tak zabójczych kosztów życia to miasto da się lubić i warte jest choćby krótkiej wizyty.

czwartek, 18 grudnia 2008

Melaka - miasto kolorowych rykszarzy :)) autor: Słonik Kielonik

Po długiej i dość męczącej jeździe w końcu osiągamy Melakę, miasto nad cieśniną o tej samej nazwie. Główny terminal autobusowy (Melaka Sentral) jest oczywiście na opłotkach miasta ale tuż przy nim usytuowany jest duży supermarket wiodącej brytyjskiej firmy, której nazwy nie chce mi się przytaczać. Udajemy się tam z nadzieją, iż złocisty napój bogów będzie nieco tańszy w tym przybytku – jednakże nasze nadzieje okazały się bardzo płonne :(. Niepocieszeni tym faktem postanawiamy sprawić sobie mimo wszystko odrobinę przyjemności i w przymarketowej, ogromnej jadłodajni atakujemy miejscową kuchnię. Tofu w różnych postaciach, ryż i wyborne sosiki za kwotę 4 RM pocieszają mój żołądek w zupełności :)), Kami także próbuje tofu i coraz bardziej się do niego przekonuje. Podczas posiłku zaczepia nas bardzo sympatyczny 'białas', made in Scotland :), który na widok naszych pełnych talerzy ze śmiechem oferuje nam zakład, iż jeśli zjemy to wszystko rękami (na sposób indyjski) to zapłaci nam po 10 RM na głowę. Ze śmiechem odmawiamy, bo jesteśmy zbyt głodni by bawić się w takie ceregiele, zaś Kami po obiadku ucina sobie miłą pogawędkę ze szkockim 'ciasteczkiem' ;), m.in. na temat motocykli. Wracamy do terminalu, gdzie po naradzie postanawiamy kupić bilet na autobus do Johor Bahru – ostatniego malezyjskiego przystanku przed Singapurem – za 19 RM. W końcu udajemy się do miasta publicznym transportem (1RM) i rozpoczynamy poszukiwanie noclegu, bo pora już późna. Ambitnym planem było znalezienie noclegu z internetem, jednakże albo nie było już wolnych miejsc albo pozostawał poza naszymi finansowymi możliwościami. Podczas przeszukiwania okolic ulicy Melaka Raya, Mały natyka się na naszą rodaczkę z grodu Kraka – Aurelia jej było na imię. Dzięki jej wskazówkom i rekomendacji (dzięki Aurelia, widać nie zawsze zagranicą Polak Polakowi wilkiem) postanawiamy zanocować w Backpackers Samudera Inn przy ulicy Melaka Raya 1 (równoległa do niej ulica to Melaka Raya 2). Największym atutem owego miejsca jest osoba właścicielki – przemiłej i przesympatycznej pani, która wynajęła nam pokój za 33 RM, a także wyprała nam rzeczy (gdyż pralnia to jej kolejne źródło dochodu) oraz fakt, iż siedząc na balkonie wieczorową porą, dało się ściągnąć niezabezpieczony sygnał WiFi z pobliskiego centrum handlowego :). Kolejną ciekawostką miejsca był fakt, że na podeście przed wejściem na pierwsze piętro trzeba było pozostawić buty – jak w prawdziwym muzułmańskim domu.

Drugi dzień zaczęliśmy od wybornego śniadanka w małym skupisku straganów z jedzeniem przy końcu 'naszej' ulicy (to miejsce wraz z jednym straganem stricte dla wegetarian wskazała nam Aurelia – też wegetarianka, jeszcze raz dzięki :)!), następnie zabraliśmy się za zwiedzanie miasta, które dostawało się kolejno pod panowanie Chińczyków, Portugalczyków, Holendrów i Brytyjczyków. W centrum miasta góruje wieża widokowa, na którą wjazd kosztuje 20 RM, więc ją sobie darowaliśmy. Odwiedziliśmy Muzeum Proklamacji Niepodległości Malezji, drewnianą replikę pałacu miejscowego sułtana (każdy region Malezji ma własnego sułtana)

pozostałość portugalskiego fortu i bramy doń prowadzącej (Porta de Santiago) oraz chyba najbardziej charakterystyczny budynek w mieście, cały czerwony gmach dawnego ratusza będący także rezydencją holenderskiego gubernatora, tzw. Stadthuys – podobno najstarsza zachowana w pełni holenderska budowla na Wschodzie wraz z przyległym kościołem Christ Church o tym samym kolorze :).
Miejsce to stanowi centrum miasta, gdzie najłatwiej spotkać tak ciekawie upiększających swe pojazdy rykszarzy :)stąd też prowadzi już prosta droga do chińskiej dzielnicy – kolejnej atrakcji miasta.
To właśnie tutaj znajduje się najstarsza w Malezji chińska świątynia Cheng Hoon Teng (Świątynia Zielonych Chmur), której wszystkie elementy zostaly przywiezione z Chin. Chinatown wciąż zamieszkiwane jest głównie przez zasymilowanych Chińczyków, których wkład w miejscową kulturę kulinarną daje zupełnie nową jakość zwaną Baba Nonya czyli mieszankę malajsko-chińską (podobna sytuacja panuje w Georgetown, tyle że tam mamy do czynienia z wpływami kuchni tajskiej). Daniem które przypadło Kami i Małemu do gustu był popiah czyli rodzaj naleśnika à la spring roll z farszem z mięsa, tofu, chili i czosnku.
Główna ulica Chinatown to ciąg małych sklepików z antykami, pamiątkami, tekstyliami, przeplatana małymi knajpkami i herbaciarniami, jednakże wieczorową porą jest ona dość wyludniona choć nie bez specyficznego uroku
Okazuje się też, że co jak co ale Chińczyk ma łeb na karku zwłaszcza do interesów i ceny tak poszukiwanego przez nas złocistego napoju u niego są nieco niższe niż w wielkich sieciach handlowych – a jednak da się :))! Kolejna niespodzianka spotkała nas w jednym z małych sklepików, nie mogliśmy oczom uwierzyć i zaraz zakupiliśmy oraz skonsumowaliśmy to 'coś', by sprawdzić czy aby nie za mdłe ;)) - mistrzostwo świata to to nie było ale po zmieszaniu z zimnym izotonikem przeszło pozytywnie test smakowy :)).
Malutka indyjska dzielnica ogranicza się właściwie do jednej ulicy z przyległościami i niczym nas nie zaciekawiła poza jednym z szyldów


wtorek, 16 grudnia 2008

Dżungla, nie taaaaaka straszna --> czysta turystyka (autor Mały)

Możliwości dotarcia do dżungli Taman Negara jest wiele, można na przykład pojechać spod hoteli w Chinatown w Kuala Lumpur do miasteczka Kuala Tembeling (40RM), a stamtąd łódką za 35RM na miejsce czyli osady Kuala Tahan, gdzie mieści się siedziba dyrekcji Parku Narodowego Taman Negara i która stanowi wrota do dżungli. Można też wybrać połączenie tańsze z małego dworca autobusowego usytuowanego przy stacji kolejki Monorail Titiwangsa w Kuala Lumpur i pojechać za 19RM do Jerantut, a stamtąd lokalnym autobusem (7RM) wprost w objęcia dzikiej dżungli. Wybraliśmy wersję tańszą, zostawiając sobie podróż łodzią na drogę powrotną.
Nocleg znaleźliśmy w Durian Chalet – lokalnej wersji gospodarstwa agroturystycznego ;), prowadzonego przez bardzo miłą muzułmankę (obowiązkowo zawsze w chuście), w sali zbiorowej za 10RM od osoby. Nie wszystko było OK, gdyż w prezencie otrzymaliśmy grzyba (co w tym klimacie jest normą nawet w klimatyzowanych pokojach), który przecudnie pokrywał nasze poduszki, od razu zrezygnowaliśmy z luksusu opierania głów na czymś takim. Najbardziej polecany nocleg przez Lonely Planet – Tahan Guesthouse, był niestety zamknięty.
Podróż do dżungli następnego ranka zaczęliśmy od śniadania, w restauracji na rzece która służyła również za przystań dla małej łodzi która za 1RM zawoziła na drugą stronę rzeki do kwatery
głównej Parku. Tam po uiszczeniu opłaty wjazdowej
1RM oraz 5RM za możliwość robienia zdjęć
byliśmy prawie gotowi atakować dzicz. Jeszcze tylko spodnie w skarpetki – bo pijawki i... w drogę.
Większość dróg w dżungli była zbudowana z plastikowych pomostów – do dzikości było temu bardzo daleko...:(
Musieliśmy się natrudzić żeby znaleźć prawdziwą dżunglę, (choć istna ściana zieleni i prawdziwy raj dla botanika otaczał nas ze wszystkich stron) ale było warto, ja przypłaciłem to dwoma pogryzieniami przez pijawki (tak wygląda to małe paskudztwo)




nic to nie bolało, jednak krwi poleciało dużo. Pijawki przebiły mi skarpetkę, nawet nie wiedziałem kiedy. Kami miała dodatkowo nogi obwinięte bandażem elastycznym i jak się okazało dla tych robali to bariera nie do przejścia – ona jako jedyna w ogóle nie została pogryziona (a chciała, żeby zobaczyć jak to jest :))


Największą atrakcją parku to Canopy Walkway – wejście 5RM. Są to mosty przeplecione między drzewami nad przepaściami, rowami, kanionami, rzekami. Super zabawa trwająca ze 20 minut, warto skorzystać, aczkolwiek jeżeli człowiek szuka adrenaliny to nie za bardzo, widoki przepiękne ale 100% bezpieczeństwa, nawet gdyby się starać to nie ma szans na upadek z 45 metrów.
















Stamtąd zaatakowaliśmy okoliczny szczyt Bukit Terasek, gdzie w punkcie widokowym, z którego roztaczał się taki widok:



spotykamy kogo?? Oczywiście :)!! – naszą znajomą parę z Szamotuł, która leciała z nami samolotem z Berlina do Bangkoku i na którą 'wpadliśmy' na szczycie wieży telewizyjnej w Kuala Lumpur (i niech ktoś mi powie, że Azja jest duża ;))
Cały spacer trwał około 5 godzin, ale my czuliśmy się jak po 2 dniowym marszu po Tatrach, upał a do tego wielka wilgotność wypompowują z człowieka wszystkie siły.
Wieczorem wyszliśmy posłuchać odgłosów dżungli - istny hałas ale super, niestety komary nie pozwoliły na zbyt długą rozkosz audio.
O 9 rano jest łódź do Kuala Tembeling, potem za 5RM mieliśmy połączenie do Jerantut, pociąg do Gemas (9RM) odjazd 12:20, a potem to już z górki, podmiejskim autobusem do Tampin (5,60RM) i prosto do Melaki (4,30RM) na główny dworzec autobusowy koło dużego Tesco.

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Kuala Lumpur - dzień drugi - by kami

Plan na rano był dość ambitny – Piotrek został wysłany już o 7 rano po bilety na Petronas Twin Tower (sam się zgłosił na ochotnika, w sumie za dużo i tak w nocy nie spał bo o 5 rano grała jego ukochana 'Barca' (i wygrała z Realem w Gran Derbi 2 : 0 :)))) – latał więc po całym mieście szukając transmisji meczu w TV :D, Mały miał jechać na dworzec autobusowy dowiedzieć się o której mamy połączenie do Taman Negara, a ja miałam dłużej pospać:) Jak widać każdy miał 'sprawiedliwie':) przydzielone zadanie, jak zwykle jednak nam nie wyszło – okazało się, że bilet można dostać tylko jeden na 'głowę', więc po krótkim sms od Piotrka zerwaliśmy się gwałtownie na nogi i biegiem pod Twin Towers – przy okazji po drodze poznaliśmy sympatyczną Amerykankę z pochodzenia Koreankę:), która również udawała się w tym kierunku. Biletów dziennie jest 1000 i są bezpłatne, ale trzeba wcześnie rano się po nie udać ponieważ kolejki są długie, a pierwszych kilkaset biletów wykupują przewodnicy wycieczek, którzy biorą po 70 naraz – i gdzie tu sprawiedliwość?
Gdy zebraliśmy się ponownie do kupy okazało się, że wchodzimy jako jedna z pierwszych grup. Dokładnie nas 'przetrzepali', łącznie ze sprawdzeniem plecaków (mi zabrali do depozytu nóż - scyzoryk), następnie zaproszono nas do mini sali kinowej gdzie puszczono nam krótki filmik o tym jak powstawały dwie wieże (świetna komputerowa prezentacja) oraz opowiedziano nam trochę o firmie Petronas (czyt. spot reklamowy). Przesympatyczny pan przewodnik ( jak się później okazało, miał polskich przyjaciół) zabrał nas do windy i heja (znowu super szybko) na 41. piętro, gdzie zawieszony jest most – zwany SkyBridge. Jest to najwyższy most na świecie zawieszony pomiędzy dwoma budynkami, ciekawostkę może stanowić fakt iż jest on ruchomy – pod wpływem wiejącego wiatru wieże nie są 100% stabilne więc most pomiędzy nimi musi wykazywać się elastycznym połączeniem ze ścianami budynków. Na górze 10 minut na zdjęcia i z powrotem windą w dół.

Dla każdego kto odwiedza KL, wizyta na Twin Towers jest obowiązkowa. Budowla ta zrobiła na mnie niesamowite wrażenie, pokazując jak myśl ludzka biegnie do przodu, jak wiele już potrafimy. Bliźniacze wieże wykonane są z ton szkła i stali, w ich wzornictwie przeplata się islamska symbolika wraz z nowoczesnością. To wizytówka całej Malezji i powód do dumy.
Po wizycie na Twin Towers chłopaki pojechali na tzw. (po noszemu ;) „berzę” czyt. nie jak „rz” lecz „r” i „z”(po polsku – dworzec), dowiedzieć się co i jak z dojazdem do Parku Narodowego Taman Negara, a ja udałam się do hoteliku aby w spokojności posiedzieć trochę w sieci (i zaktualizować blog oczywiście:)).Gdy okazało się, że autobus mamy dopiero nazajutrz, chcąc nie chcąc zapłaciliśmy za kolejną noc w hotelu i postanawiając nie tracić dnia i pojechaliśmy na wycieczkę krajoznawczą do miejsca zwanego Batu Caves (bilet 2 RM, autobus nr 11, odjazd spod Bangkok Bank),13 km na północny zachód od stolicy. Jest to system trzech połączonych ze sobą jaskiń oraz miejsce hinduistycznego kultu. Fruwają tam też nietoperki ;) Aby się dostać do środka, trzeba pokonać 272 schody prowadzące w górę, do wnętrza pierwszej jaskini, a wejścia strzeże 43-metrowa, najwyższa na świecie statua Murgi, (ale kto to jest to nie mam zielonego pojęcia:)) Podobno w czasie Thaipusam (przełom stycznia i lutego, ich wielkie święto religijne)w czasie trzech dni przez te jaskinie przewija się około milion pielgrzymów (ciężko nam było to sobie wyobrazić), którzy biorą udział w obrzędach – niejednokrotnie masochistycznych.

W drodze powrotnej postanowiłam razem z Piotrasem skosztować świeżego kokosa. Pan hindus czterema sprawnymi ruchami nożem – maczetą 'obrobił' kokoska, zawartość przelał sprytnie do woreczka, nie zapominając o wyłuskaniu tego co na ściankach. Niestety nie jest to tak jak w reklamie Bounty, mleko ma charakter wodnisto-szarej substancji o smaku kwaśnej wody, kokosa nie czuć wcale, a 'zdrapki ze ścianek' podchodziły swoim smakiem pod galaretkę o smaku nic, która koło kokosa tylko leżała:) Cóż...smakowa wtopa tygodnia.


Wieczorem, jak na prawdziwą kobietę przystało:), rzuciłam się w wir zakupowych szaleństw – w końcu byliśmy w stolicy:). Wszystko pięknie ładnie, tylko że kolor mojej skóry odbiegający nieco od koloru skóry miejscowych był powodem do ciągłych zaczepek naganiaczy oferujących dosłownie wszystko: od masażu stóp, poprzez podrabiane torebki, ciuchy, buty i zegarki, a skończywszy na fałszywych DVD i CD - i nie ma się tutaj co irytować – trzeba grzecznie odmówić a żeby dobić 'przeciwnika' na koniec – ładnie się uśmiechnąć :) Po 9pm szybki wyskok do pobliskiej chińskiej knajpki na zupkę a'la rosół, powrót do hotelu i nyny – nazajutrz ponownie czekała nas wczesna pobudka.. (kiedy ja się wyśpię?! :D)