Walutą Wietnamu jest dong (d), jednakże w miejscach nastawionych turystycznie ceny są podawane w dolarach amerykańskich i nimi także można płacić. 1US$ =17500 d, dla łatwiejszej konwersji przyjęliśmy, iż 1 zł = 5000 d
Nasza wiedza o Wietnamie bazuje głównie na wspomnieniach dziecięcych czyli wojennych amerykańskich filmach typu Zaginiony w akcji, Pluton czy Rambo II oraz ikonami kilku markowych towarów z bratniego naówczas Wietnamu z pingpongami Hanoi na czele. Reszta to dżungla, ludzie w śmiesznych, stożkowatych kapeluszach brodzący po kolana w wodzie na polach ryżowych i ... to już wszystko. Zapewniam was że to nie wszystko.
Lotnisko w Ho Chi Minh City (HCMC) – dla wszystkich miejscowych jest jednak lotniskiem w Sajgonie, ich przyzwyczajenia nie da się zmienić, stąd w mentalności południowowietnamskiej nazwa Ho Chi Minh City jest zakotwiczona tak poważnie jak w mentalności katowiczan była nazwa Stalinogród. Dla nas też to zawsze będzie Sajgon. Tak więc lotnisko to, nomen omen bardzo nowoczesne i robiące dobre pierwsze wrażenie, powitało nas swoją... pustką. Czemuż się jednak dziwić skoro lądowaliśmy około 1:00 nad ranem. Nawet kontrola paszportowa przebiegła szybko i sprawnie (mieliśmy już wizy w paszportach wbite w ambasadzie Wietnamu w Manili, które kosztowały nas bolesne 55 US$ od głowy), nawet dostaliśmy za darmo przydatną mapę Sajgonu, zaś kontrola celna była jeszcze sprawniejsza bo jej wcale nie było! Późno już było, wszyscy poszli do domu i nikogo nie interesowały nasze bagaże.
Cóż więc nam było począć z tak pięknie rozpoczętą nocą? Ano przeczekać – co też uczyniliśmy w poczekalni lotniska, gdzie nikt się nami nie interesował, ochrona uzbrojona po zęby nie pytała gdzie , skąd, jak i po co? (co już mi się zdarzyło na lotnisku Heathrow) – bo jej też nie było. Jednym słowem spokój jak w poczekalni na dworcu w Czeladzi, nawet taksówkarze wykazywali bardzo małe zainteresowanie naszymi osobami – w porównaniu do innych krajów to prawdziwe novum. Wczesnym rankiem autobusem nr 152 za 3000 d/os + 3000 d/bagaż udajemy się z lotniska do centrum Sajgonu, do jego turystycznego getta wokół ulicy Pham Ngu Lao.
Pierwsze wrażenie to nieprawdopodobna ilość jednośladów na drogach, poruszających się zgrupowaniami liczącymi w setki, ba! w tysiące! w chaosie ogromnym, którego sens trudno pojąć często wbrew zdrowemu rozsądkowi o kodeksie drogowym nie wspominając. Kiedy wzbudzająca w nas początkowo lekki popłoch, warcząca silnikami falanga przynajmniej siedmiomotorowa rusza na światłach zajmując właściwie całą szerokość jezdni,to nierzadkim widokiem jest trąbiący a często i światłami mrugający pojedynczy ”rodzynek” udający się, przy krawężniku co prawda, ale za to w dokładnie przeciwnym kierunku, bo on tylko do najbliższej przecznicy a zresztą tędy jest mu bliżej. Tu nie istnieje coś takiego jak ruch jednokierunkowy, pole działania motorowej ławicy zakutej karnie w kaski obejmuje też i pełnoprawnie chodnik. Trzeba jednak dodać, iż system ten obejmujący 2 mln motocyklistów w samym tylko Sajgonie działa płynnie i sprawnie, jeśli pozna się jego immanentną logikę staje się dość przejrzysty a nawet przyswajalny, dotyczy to także przechodzenia przez ulicę, którą będąc w świecie czynnością relatywnie prostą do wykonania, tutaj została wyniesiona do rangi sztuki. Wyróżniamy wiele sposobów przechodzenia przez ulicę. Metody cywilizowane jak: na światłach, nieprzepisowo, ”na wreda” czy zza autobusu – jako mało intrygujące pominę, kilka słów poświęcę za to endemicznej metodzie ukraińskiej”na kurczaka”, którą dane nam było tamże stosować. Normalny kierowca widząc wkraczającego na jezdnię turystę z plecakiem wykazującego wielką ochotę dotarcia do jej drugiej krawędzi trąbi dla zasygnalizowania swej bytności na drodze (jakby turysta go wcześniej nie zauważył) oraz zwalnia dla umożliwienia turyście osiągnięcia wymarzonego celu. Kierowca ukraiński stosuje jednak odmienną technikę. Owszem trąbi i to dość natarczywie oraz... przyspiesza! Dzięki temu turysta z garbem na plecach ostatnie 2 metry dystansu dzielącego go od upragnionej krawędzi jezdni przebywa w przygarbionej pozycji aerodynamicznej w tempie godnym rekordu świata na 100 metrów, zaś rozradowany kierowca ukraiński mija o centymetry łydki rzeczonego turysty. Z daleka rzeczywiście wygląda to jak gigantyczny kurczak w popłochu próbujący przejść przez ulicę – stąd nazwa. Jeśli zaś chodzi o Wietnam, to w grę wchodzą dwie metody: na doczepkę vel podnawkę oraz na ławicę. Pierwsza, jako prostsza została przez nas, ambitnych indywidualistów, zarzucona dość szybko – polega ona na ”doczepieniu się” do przechodzącego przez ulicę przedstawiciela lokalnej społeczności i pójściu za nim krok w krok w odległości kilku centymetrów aż do osiągnięcia przeciwległego krawężnika. Metoda na ławicę wymaga większego hartu ducha. Polega ona na wkroczeniu na jezdnię (nie ma co czekać na lukę bo się można nigdy nie doczekać) krokiem jednostajnym acz stanowczym czasem można też wystawić rękę w stronę nadjeżdżających jednośladów i niczym przez ryb ławicę omijających cię z tyłu i z przodu brnąć na drugą stronę. Kroki mają być miarowe i rytmiczne, broń Boże nie wolno się zatrzymywać! Motocykliści płci obojga sami sobie wyliczą czy minąć cię muskając nos czy pięty i bez trąbienia przyjmują twoją obecność na drodze – bylebyś tylko trzymał przewidywalny rytm.
Naszym drugim, pierwszym spostrzeżeniem jest... brak uśmiechu u sajgończyków. Po pobycie na Filipinach, krainie dużych dzieci uśmiechających się szeroko i szczerze z powodu i bez powodu właściwie non stop – to bardzo dziwne doświadczenie. Próbujemy standardowych metod, uśmiechamy się serdecznie ale odpowiada nam albo marsowe oblicze albo iskierki zdziwienia w oczach” co ten biały tak się szczerzy” lub też natychmiastowe przerzucenie wzroku w wyjątkowo frapujące wzory kostki chodnikowej. Stwierdzamy, że w Sajgonie jeden wietnamski uśmiech kosztuje nas więcej niż dziesięć filipińskich. Napotkana na jednej z wycieczek po okolicy Szwajcarka, starała nam się wytłumaczyć ten fenomen słowami”bo oni tu mają socjalizm” czym wzbudziła moją nieukrywaną radość bo Sajgon jest najbardziej kapitalistycznym ze wszystkich socjalistycznych miast jakie w życiu widziałem i nieformalnym miastem numer 1. w Wietnamie. Po kilku dniach pobytu w Wietnamie dochodzimy jednak do wniosku, iż jest to przypadłość zabieganych, po trosze pewnie i zadzierających nosa oraz zapewne bogatszych od reszty Wietnamczyków sajgończyków, gdyż im głębiej w Wietnam tym uśmiechu więcej.
Wróćmy jednak do naszej wietnamskiej rejzy. Turystyczne getto Sajgonu Pham Ngu Lao, to kwartał kilku ulic z niesamowitą ilością wszelkiego rodzaju form kwaterunku, restauracji, barów, sklepów z pamiątkami i tekstyliami oraz agencjami turystycznymi – wszystkim co turyście do szczęścia potrzebne. Przybywamy tam o poranku i po kilku wizytach w hostelach, guesthousach dobijamy targu i w Minh Chau Hotel (75 Bui Vien Street) za 5 US$ od osoby za noc mamy wielki pokój z łazienką, klimatyzacją, telewizorem i lodówką (!) - luksus jakiego się nie spodziewaliśmy.
Idąc za ciosem udajemy się na zwiedzanie miasta. Sajgon to moloch zamieszkiwany przez 7,5 mln mieszkańców (w tym 2 mln szalonych motocyklistów!), gdzie życie tętnił, wibruje i huczy jak w ulu oraz jak w całym regionie toczy się głównie na ulicy, gdzie małe sklepiki, bary a nawet warsztaty wylewają się wprost na chodniki mieszając się z tłumem i zaparkowanymi jak popadnie motorami, skuterami, etc. (co ciekawe w mieście rowerów jest mało królują japońskie skutery). Pierwsze kroki kierujemy do Reunifaction Palace (wstęp 15000d) w środku przewodnicy za darmo oprowadzają po budynku. Jest to socrealistyczna w stylu, dawna siedziba prezydenta Południowego Wietnamu, ostatni bastion oporu przeciw wojskom komunistycznego Północnego Wietnamu. Rozbicie bram przez czołgi Północy (jako pamiątki stoją na dziedzińcu) 30. kwietnia 1975 roku było symbolem zakończenia wojny. W środku można obejrzeć dawne sale konferencyjne, gabinety oraz obejrzeć film propagandowy o wojnie wietnamskiej.
Kolejnym punktem wycieczki było War Remmants Museum (wstęp 15000d), gdzie zgromadzono pamiątki wojenne, zdjęcia (często bardzo drastyczne), plakaty, mapy, zdobyczny amerykański sprzęt wojenny i umundurowanie – wszystko to podane jest oczywiście w antyamerykańskim sosie, który jednak nie przysłania uniwersalnego przesłania o okrucieństwie wojny. Co ciekawe duża grupa zwiedzających to Amerykanie. Nie mogło oczywiście zabraknąć propagandowego potępienia w czambuł zbrodni reżimu południowowietnamskiego w postaci ekspozycji przybliżającej historię tajnych więzień i miejsc kaźni – o zbrodniach reżimu komunistycznego nie ma, jak się łatwo domyślić, ani słowa.
Katedra Notre Dame w Paryżu jest perłą architektoniczną i jednym z symboli miasta, jednakże ta w Sajgonie – nasz następny punkt programu - ani w ułamku nie dorównuje oryginałowi, ba! Zupełnie go nie przypomina, może jedynie pełni podobną rolę: katedry w stołecznym mieście oraz wskazuje na wciąż niewygasłe francuskie resentymenty, widoczne w wielu aspektach życia.
Tuż obok katedry znajduje perła francuskiej architektury kolonialnej – budynek poczty głównej, tak przynajmniej głoszą przewodniki. Pozwolę się jednak z przewodnikami nie zgodzić i uznać tą perłę za bardzo przeciętną.
Zmęczeni atrakcjami dnia zasilamy nasze budżety w banku (wietnamski system bankowy wydaje się być bardziej przyjazny niż filipiński i nie mamy żadnych problemów przy wypłacaniu gotówki) i udajemy się do agencji turystycznej by załatwić (pierwszy raz podczas naszego wyjazdu ) tzw. wycieczkę fakultatywną. Okolica Pham Ngu Lao roi się od agencji turystycznych, większość z nich to jednak tylko pośrednicy, warto więc się rozejrzeć i przy grupie od 3 osób wzwyż negocjować ceny. Główne agencje (o kawowych nazwach) to Singh Cafe, Hanh Cafe, TNK Travel, TM Brothers., etc.Organizują one nie tylko wycieczki ale też i transport na terenie całego Wietnamu, mają swoje siedziby lub agentów we wszystkich turystycznie zorientowanych miejscach. My wybraliśmy TM Brothers, nie tylko zorganizowali nam 2 wycieczki po okolicach Sajgonu ale też zaoferowali nam najlepszą cenę na wyselekcjonowane przez nas punkty trasy Sajgon – Hanoi (ok.1700 km) w ramach Open Bus Ticket czyli biletu z przystankami na zwiedzanie w wybranych miejscach ważnym przez miesiąc. Nasz bilet kosztował 29 US$ (podobno są subsydiowane przez państwo) + wynegocjowana 50% zniżka na pływanie po wysepkach w okolicach Nha Trang.
Wycieczka dnia następnego do Cu Chi Tunnels pod Sajgonem kosztowała nas po 5 US$ od głowy ale to cena oficjalna i właściwie wszystkie agencje sprzedają ją w tej samej cenie. W koszt wliczony jest transport autobusem i przewodnik, bilet wstępu (50000d) we własnym zakresie. Na miejscu zwiedzaliśmy malutką część ponad 200 kilometrowej sieci tuneli budowanej przez ponad 22 lata. Ponieważ Wietnamczycy są o wiele drobniejsi niż rośli Amerykanie i Europejczycy tunele są bardzo wąskie i niskie, czasem trzeba na czworaka je pokonywać (nie polecane klaustrofobikom i astmatykom). Autor akurat nie miał z tym żadnego problemu bo posturą bliżej mu do Azjaty niż Jankesa ale inni mieli zdecydowanie większe. Część tuneli jest specjalnie podwyższana i poszerzana oraz oświetlona dla turystów. Prezentację tuneli nasz przewodnik okrasił dość płomienną mową o odwadze i sprycie wietnamskich żołnierzy, a całość antyamerykańskiego wywodu skwitowana została stwierdzeniem, że Wietnamczycy co prawda nie lubią amerykańskiego rządu ale lubią amerykańskich turystów (SIC!). Następnie zostaliśmy zapoznani z podstawowymi pułapkami w stylu czarcich zapadek, wilczych dołów oraz tzw.”tygrysich klatek” stosowanymi przez Vietcong w wojnie partyzanckiej (prymitywne ale bardzo skuteczne) wraz z prezentacją działania przy pomocy kija. Jako dodatkowa atrakcja zwiedzania jest też możliwa sesja strzelecka na pobliskiej strzelnicy gdzie za jedyne ok. 25000d można wystrzelić 10 pocisków z AK-47 lub MP-16, a za wyższą kwotę nawet i z karabinu maszynowego. Wraz z Małym ku lekkiemu zdziwieniu Kami odmówiliśmy udziału w tej niesmacznej atrakcji, za to młodzi Amerykanie aż rwali się by sobie postrzelać – chyba jednak lekcje historii nie należały do ich ulubionych. Ciekawe jakie byłby reakcje gdyby młodzi Niemcy przyjeżdżali do Muzeum Westerplatte by postrzelać sobie z Mausera lub Stena? Wycieczka trwa około 5 godzin i jest na pewno warta polecenia.
Wolne popołudnie i wieczór spędziliśmy bardzo pracowicie na wyszukiwaniu dobrych cen na produkty przez nas poszukiwane. Wietnam, a zwłaszcza jego ekonomiczna stolica – Sajgon, jest miejscem braku praw autorskich i kopii właściwie wszystkiego, poza plecakami i sprzętem renomowanych firm, ciuchów i butów oraz filmów DVD nawet przewodniki Lonely Planet można dość siermiężnie ale czytelnie skopiować i nawet całkiem aktualne edycje sprzedawać za równowartość ok. 4 US$ (zależnie od umiejętności targowania się), w ten właśnie sposób staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami przewodnika po Nepalu oraz krajach doliny Mekongu, Mały kupił swój nie oryginalny plecak Deuter za 25$, nam wszystkim zaś udało się wynegocjować zniżkę na jednodniową wycieczkę do delty Mekongu zaplanowaną na dzień następny (ale to już nie z powodu braku praw autorskich ale ogólnie znanej teorii upustu – jeśli się ładnie poprosi).Zwiedzanie zorganizowane delty Mekongu może trwać jeden, dwa a nawet trzy dni.
Można też oczywiście eksplorować ją na własną rękę, jeśli dysponuje się odpowiednią ilością czasu, bo zdecydowanie jest to bardziej czasochłonne, choć jak zapewniał nas nasz przewodnik bardziej dogłębne i prawdziwsze. Zdecydowaliśmy się na opcję jednodniową w ramach której odwiedziliśmy kilka wysp na rzece, braliśmy udział w kilku degustacjach (wyrobów kokosowych, wina z bananów /taki słabszy bimber/, wódki żmijowej /tu pierwsze skrzypce grał Mały, który z wielkim entuzjazmem sam mianował się naczelnym barmanem grupy/, miodu i owoców). Mieliśmy także krótki koncert wietnamskich pieśni tradycyjnych w strojach dawnych uwieńczony skromnym lunchem wliczonym w koszt wycieczki. Wyjazd uznaliśmy za średnio udany, wizytowanie kolejnych farm czy pasiek (choć z degustacjami) nie należy zdecydowanie do naszych ulubionych zajęć, najgorsze zaś to, iż w zwiedzaniu delty Mekongu najmniej było samego Mekongu.
Na pocieszenie mieliśmy doborowe towarzystwo uroczej, starszej pary ze Szwecji, której żeńska część okazała się być bardzo otwartą, sympatyczną, zażywną emerytką mieszkającą w Szwecji od ponad 30 lat a pochodzącą oczywiście z Polski. Nie tylko w uroczy sposób nam matkowała podczas całego dnia ale też i z wielkim entuzjazmem i aprobatą odnosiła się do naszych podróżniczych planów przyklaskując im serdecznie, utwierdzając nas nieustannie w trafności naszego wyboru.
Opisując nasze pierwsze kroki w Wietnamie nie można pominąć kulinarnych doznań w kraju liczącym 500 (słownie: pięćset) odmian kuchni regionalnych. Lapidarnie ujmując: wróciliśmy do Azji!! Po proamerykańskiej pseudofinezji gastronomicznej na Filipinach to prawdziwy raj dla podniebienia. Znowu wszędzie gdzie nie spojrzysz można coś zjeść - w Wietnamie z głodu trudno umrzeć. Wróciły przyprawy, zwłaszcza ostre, warzywka i noodle. Stołowaliśmy się bardzo często w małej wegetariańskiej knajpce Dinh Y naprzeciw Thai Binh Market (dość łatwo przeoczyć wejście ale warto się potrudzić), gdzie obsługa, skądinąd bardzo miła, nie włada językiem angielskim (na szczęście menu było dwujęzyczne, co i tak nie chroni przed niespodziankami) ale można się było zdrowo najeść za 30000d, zupy (nie zabielane jak nasze ale raczej bulion z różnymi wkładkami) tam podawane są z talerzem zieleniny takiej jak liście sałaty, pokrzywy (zdziwicie się ale są bardzo smaczne), mięty czy anyżku, które to w ilościach iście garściowych wrzuca się do miski, miesza ze wszystkimi pozostałymi składnikami, podlewa odrobiną sosu sojowego, dodaje chilli (jak na obeznanego z azjatyckimi smakami przystało) i wsuwa pałkami aż się uszy trzęsą pomagając sobie łyżką.
Wraca też do łask tofu nieznane prawie na Filipinach. Francuskie wpływy kulinarne widoczne są na każdym kroku i niesamowicie cieszą nasze zdrożone żołądki i nienasycone oczy, bo... są bagietki!! Często i gęsto sprzedawane wprost ze stoisk na kółkach, przeważnie z mięsem lub miejscowymi wyrobami masarskimi (podobnież nie zachwycają) oraz ogóreczkiem, pomidorkiem, cebulką, jajeczkiem (sadzonym lub a la omlet), doprawione sosem ostrym i sojowym ich cena waha się od 5000d do 15000d zależnie od miejsca i łaskawości sprzedawcy. Boże, jak my tęskniliśmy za pieczywem!