Dlaczego 3 słoniki?

Dlaczego Trzy Małe Słoniki? Ano dlatego, że jest nas trójka (i może nawet tak pozostanie przez najbliższe 6 m-cy, kto wie?), w tej części świata mają hopla na punkcie słoni (wiadomo, trąba do góry, te sprawy :), a także słonik... yyy... znaczy słoń to symbol mądrości, siły i pomyślności fortuny, a i piwo które nas tu ujęło swym smakiem od pierwszego kontaktu nazywa się...yyy... no właśnie mamy jeszcze niejakie problemiki z miejscowym "alfabetem robaczkowym" :)) ale na naklejce są dwa białe słoniki, więc jak mamy ochotę na piwko grypsujemy w naszym slangu: "to jak? co pijemy? białe słoniki oczywiście :))!!!!", aha ponieważ słoniki na naklejce są białe, pasuje to do naszej "rasowej" sytuacji w środku Azji. Jeśli zaś chodzi o owe białe słoniki, to okazało się że to piwo marki Chang, z dwoma białymi słonikami w herbie, browar ten jest sponsorem Evertonu, a chang znaczy po prostu słoń... ot i cała tajemnica :)). Tak oto wygląda krótkie wytłumaczenie "co i jak" w tej materii, więc optymistycznym "I oby trąba twojego słonia nie trafiła w kaktus " ('Zmiennicy') :D
pozdrawiamy i życzymy pięknej zimy w Polsce:)



piątek, 27 lutego 2009

SaPa – góry i tarasy ryżowe


Pociąg przyjechał bladym świtem na stacje w Lao Cai i mimo że w miarę wyspałem się na półce na bagaże, byłem w nastroju raczej „nieprzysiadalnym”. Oczywiście od razu rzuciło się na nas stado kierowców busów oferując podwiezienie do SaPy za jakąś astronomiczną cenę. Pokazaliśmy im w naszej biblii że bilet kosztuje 25000Vnd i że nie ma o czym gadać. Na dodatek przy wyjściu z dworca panie kasjerki odbierały bilety pociągowe, po co nie wiem? Ja swój zgubiłem więc nie obyło się bez przepychanek i od sklęcia ich od komuchów. Udało się wydostać przed dworzec i tam bez problemów, choć kręcąc nosem, kierowca zabrał nas busem do Sapy za 25000Vnd. Droga wije się przez 40 km wśród malowniczych gór i pól tarasowych. Po niecałej godzinie wysadzili nas w zagłębiu hotelowym. Tam nasza trójka znalazła pokój z widokiem na góry za 8$.

Pierwszy dzień był dniem odpoczynku, podróż na drewnianych siedzeniach dała Kami i Kielonowi ostro w kość, a spanie na półce bagażowej mimo miękkiej karimaty, też nie należy do przyjemnych. Popołudnie poświęciliśmy na zwiedzanie pobliskiej wioski Cat Cat(wejście 15000Vnd) wyglądało to trochę cepeliowo, choć nie powiem ładnie. Wioska znajduje się około 3 km od miasta, łatwo tam dotrzeć, jest dobrze oznakowana. Idzie się drogą za targiem w dół zbocza. Przed wejściem jest kasa biletowa o potem idzie się betonową przecinką między domami w których miejscowi handlują rękodziełem artystycznym. Widoki wokoło są genialne ale reszta wydaje się sztuczna i tylko na pokaz szkoda.

Wieczorem jeszcze krótki spacer po mieście na którym nabiliśmy się na naszego znajomego poznanego w Hanoi, kolegę Lutza z Niemiec.

Następny dzień zapowiadał się cudownie. Świeciło słońce, było ciepło i wszyscy mieli dobre nastroje. Planem naszym było zdobycie górki, górującej nad okolicą i odwiedzenie kilku wiosek miejscowych plemion. Wybraliśmy się za miasto w kierunku Lao Cai, tam miała być ścieżka prowadząca pod górę, niestety jej nie znaleźliśmy i szliśmy troszkę na czuja poprzez pola tarasowe. Troszkę pobłądziliśmy ale szczyt został zdobyty. Potem kierunek wioski no ale niestety drogi w ogóle nie były oznaczone i koniec końców obeszliśmy całą górę wychodząc 2 km od Sapy. Jako że czas nas gonił musieliśmy się ograniczyć tylko do jednej wioski zamieszkałej przez plemię Czarnych Hmongów. Wioska położona jest w dolinie rzeki pomiędzy ryżowymi tarasami, widok przecudny. Po drodze spotkaliśmy Lutza który okolice przejechał na wynajętym motorku (5$ dziennie + paliwko). Doszliśmy do wniosku że jutro też ruszamy na podbój okolicy na motorach.

Niestety jako że to góry pogoda zmienia się bardzo szybko. Rano zamiast słońca była mgła tak gęsta że nie było nic widać. Pozostało nam tylko spędzić dzień po gospodarsku, na nadrabianiu zaległości, pisaniu kartek i ogólnym relaksie.

czwartek, 26 lutego 2009

Hanoi – dowidzenia :(

Ostatniego dnia poszliśmy się pożegnać z miastem, nie zrobiło ono nas takiego wrażenia jak Sajgon ale cóż, Warszawa mimo pięknej starówki i zamku jest jeszcze gorszą wsią. Hanoi ma jednak w sobie jakiś klimat, którego próżno szukać w blokowiskach Żoliborza czy Ursynowa.
Najpierw poszliśmy do mauzoleum Ho Chi Mina, wejście za darmo ale czynne tylko do 11tej . Nie można fotografować ani wnosić plecaków czy toreb ze sobą, na szczęście jest darmowa przechowalnia bagaży. Cóż mumia wyglądała jak kukiełka piaskowego dziadka, a całe zwiedzanie trwało 2 minuty i nie było warte zachodu.
Potem kupiliśmy bilety, na miejsca siedzące, na pociąg do Sapy a dokładniej do Lao Cai, za 99000VNd. Oczywiście zrobiliśmy to na głównym dworcu, bo agencje sprzedawały tylko te najdroższe, mówiąc że innych nie ma. Poszliśmy na zwiedzanie muzeum wojska i wojny wietnamskiej. Choć nie jestem militarystą podobało mi się, szczególnie amerykański sprzęt wojskowy, pozostawiony przez uciekających jankesów.
Na zakończenie zwiedziliśmy Świątynie Literatury,(5000Vnd) kompleks budynków najstarszego uniwersytetu w Wietnamie.
Przez cały nasz pobyt w Hanoi chcieliśmy iść zobaczyć teatr kukiełek na wodzie, niestety zdobycie biletu zakrawało o cud. Dopiero tuż przed samym wyjazdem udało się dostać bilety. Mimo wysokiej ceny nie było co żałować, mieliśmy miejsca w pierwszym rzędzie a przedstawienie naprawdę było ekstra, Polecam.
Pociąg był o 22.00 zostało nam wypić pożegnalne piwko, ruszyć się na dworzec i pociągiem odjechać na północ w stronę gór.
Żegnaj Hanoi, nie wrócę tu raczej szybko, a szkoda.

wtorek, 24 lutego 2009

Halong Bay – góry w morzu

Kiedy nasz osobisty przedstawiciel biura turystycznego, z naszego osobistego hotelu załatwiał nam wizę do Kambodży (30$ tyle co w ambasadzie, dziwne jak na Wietnamczyka, nic nie
zarobił?) my za 32$ wykupiliśmy dwu dniową wycieczkę nad zatokę Halong Bay. O ósmej rano podjechał pod nasz hotel busik, zapakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę razem z 12 innymi turystami. Towarzystwo było młode i międzynarodowe. Była tam, Norweżka, Francuzka, byli Japończycy, Szwajcarzy, Holendrzy Szwedzi i nasza polska trójka. Jak się potem okazało jeden ze szwedów miał korzenie śląskie "jego babiczka pochodziła z Bytomia".

Wyładowano nas po niecałych dwóch godzinach na przystani promowej. A tam istny przerób turystów, jedni wysiadają z jonek- miejscowych łodzi, drudzy już się w nie pakują. Na przystani istny ruch jak w ulu, a statków podpływa w każdej minucie 5. W końcu po załatwieniu formalności meldunkowej, nam z powodu braku paszportów wystarczyło ksero, wpakowano nas na pokład. Łódź była dość duża dobre 15metrów. Na dole były 2 osobowe kajuty, wyżej restauracja, plus kuchnia a na samej górze taras widokowy z fotelami i leżaczkami. Inne jonki różniły się od naszej wielkością i standardem, ale wszystkie byłe kopia okrętów pływających po tych wodach przed kilkoma wiekami.

Odbiliśmy od brzegu i ruszyliśmy w siną dal. Przed nami wody zatoki i góry wychodzące z morza. Widoki cudowne. Pierwszym punktem była jaskinia w jednej z morskich gór Haug Dau Go, pełna stalaktytów i stalagmitów. Trochę ten cudowny widok psuło kolorowe oświetlenie robiące z tego jarmark, ale cóż taki jest styl Wietnamczyków. Na szczęście obok była mniejsza bardziej dziksza jaskinia którą też zwiedziliśmy. Po powrocie na statek czekał nas dobry obiadek, oczywiście z wersją dla wegetarian. Cały czas pływaliśmy wokół skał zatopionych w wodach zatoki, aż dobiliśmy do jednej z pływających wiosek. Tam na godzinkę dostaliśmy kajaki by z bliska móc podziwiać piękno przyrody, naprawdę super sprawa. Na koniec całego setu popłynęliśmy do zatoki w której zacumowało już kilka jonek, Był czas na pływanie, skoki do morza, a potem kolacja, niestety skromna i zacieśnianie więzów z kompanami podróży przy pełni księżyca i piwku kupionym ze sklepów-łodzi.

Drugi dzień to powolne zbliżanie się do nieuchronnego końca. Po jeszcze skromniejszym, niż wczorajsza kolacja, śniadaniu popłynęliśmy do największej pływającej wioski na tych wodach. Tam za dodatkowe 50000Vnd mogliśmy popłynąć motorówką w miejsce gdzie kręcono film o agencie 007, do teraz nie wiem który to z serii, i z bliska popatrzeć na życie mieszkańców. Nic aż tak powalającego ale za niecałe 3$ można popływać.

Potem to już tylko powrót do zatoki, obiad a w zasadzie przekąska i powrót do Hanoi.

W stolicy byliśmy o 16tej, Czekały już na nas wizy do Kambodży. Potem prysznic, krótki odpoczynek i na wieczorne piwko na rogu ulicy razem z poznaną na Halong Bay para holendrów. A piwko lane 0,33 kosztuje 3000Vnd czyli około 50groszy :)))


niedziela, 22 lutego 2009

Hanoi – Stolica komunistycznego Wietnamu

Autobus przywiózł nas do Hanoi rano. Trochę jeszcze zaspani staraliśmy się zorientować gdzie jesteśmy. Od razu znalazł się naganiacz który zaproponował że podwiezie nas za darmo taksówką do centrum. Gdy zaczęliśmy zgłębiać temat okazało się że za darmo owszem ale jak weźmiemy pokój w jego hotelu, potem chciał od nas po dolcu za dowóz, aż w końcu sam się zamotał, więc podziękowaliśmy panu za współpracę, zorientowaliśmy mapę i ruszyliśmy całą piątką, w stronę starego centrum. Po drodze przygarnęliśmy do naszej piątki bardzo miłego Niemica Lutza. Miał on już wcześniej upatrzony hostel z łóżkami w sali zbiorowej, my natomiast postanowiliśmy poszukać czegoś na własną rękę. Chodząc tak po deszczowym Hanoi zaczepił nas naganiacz z hotelu i zaciekawił nas propozycją pokoju w cenie 6$ za trójkę i 5$ za dwójkę. Nasz pokój znajdował się na 5 piętrze w przybudówce przybudówki, dzięki czemu mogliśmy podziwiać całą panoramę miasta. Co prawda łazienka była na zewnątrz, ale w pokoju były trzy łóżka kablówka i łapaliśmy internet, dla nas to wystarczy. Można spokojnie polecić ten hotel. Nazywał się Apple i był na ulicy Luong Ngoc Quyen 53b, ekipa mówiła dobrze po angielsku, a w recepcji znajdowało się biuro turystyczne z najtańszymi wycieczkami.
Pierwszy dzień to czas na aklimatyzacje i odpoczynek po podróży. Po południu razem z Kielonem poszliśmy zwiedzać muzeum więzienie Hoa Lo zwane ironicznie Hanoi Hilton wejście 35000d. Robi wrażenie,warunki więzienne są przedstawione bardzo realistycznie, okraszone w dodatku fotografiami, ostra sprawa, warto wydać dwa dolary. Niestety, po drodze do muzeum, jakąś uszkodzoną kafelkom (flizą – dla mieszkańców Małopolski:)) przeciąłem sobie stopę i to dość poważnie, bo nie mogłem zatamować krwawienia. Cała akcja działa się przy głównych drzwiach do szpitala. Od razu wrzucili mnie na stół i zszyli mi stopę kasując 400000d za całą operacje. Negocjowałem cenę do upadłego ale lekarz był nieugięty, łapówkarz wstrętny nawet nie wystawił rachunku i wszystko wylądowało w jego kieszeni, skąd ja to znam?? Dla mnie to był czysty sabotaż komunistyczno internacjonalistycznej mafii lekarskiej :((
Cóż tak oto się skończył dla mnie ten dzień zwiedzania.
Następnego dnia chcieliśmy zobaczyć mauzoleum Ho Chi Mina niestety w poniedziałki jest ono nie czynne. Postanowiliśmy poświęcić dzień na sprawy organizacyjne. Załatwiliśmy sobie w naszym hotelowym biurze podróży dwu dniową wycieczkę do Halong Bay-32$, a przy okazji zostawiliśmy paszporty, żeby zorganizowali nam wizę do Laosu (cena wizy 30$). Kami razem z Kielonem wysłali paczkę do domu (pierwszy kilogram 17$ następne 1,30$) Ja leniuchowałem wykręcając się bólem stopy, która w zasadzie nie bolała, ale lekarz kazał ograniczyć poruszanie przez najbliższe 3 dni. Wykupiłem jedynie antybiotyki, co znowu szarpnęło mój budżet o 250000d ale pomny doświadczeń sprzed kilku tygodni z niegojącymi się ranami wolałem dmuchać na zimne.

piątek, 20 lutego 2009

Hue -stara stolica Wietnamu

Do Hue oczywiście dojechaliśmy wieczorem. W tym szaleństwie jest metoda, późno przyjeżdżasz, wymęczony, nie chce ci się szukać noclegu i zostajesz na miejscu wskazanym przez przewoźnika przepłacając za nocleg. Jak to przeważnie robimy, olaliśmy wskazane miejsce i poszliśmy w zagłębie hotelowe. Towarzyszyła nam super para Agnieszka i Paweł z Gdańska/Biłgoraju. Byli właśnie w podróży przed ślubnej, wielkie pozdrowienia i uszanowania dla Nich!!! Znaleźliśmy nocleg w hotelu naprzeciwko mini restauracji Friends. Knajpa ta jest nawet opisana w LP, warto tam wypić piwo za 8000d otwierane za pomocą deseczki ze śrubką lub coś przekąsić, bo jedzenie smaczne choć ceny troszkę wyższe niż w okolicy.

Wieczór to tylko szybki rzut oka po okolicy i już tylko słodki sen w ekskluzywnym hotelu za 8$ .

Następnego dnia pojechaliśmy na wycieczkę do strefy zdemitarizowanej DMZ . Lata 70te już dawno minęły i zwiedzać już też nie za bardzo jest tam co. O pola minowe, lotniska, okopy upomniała się już dżungla i tak że szczerze, wyjazd w tą dzicz nie jest warty wydania 8 dolców.

Rano, za radą spotkanych wcześnie podróżników, wynajęliśmy rowerki za dolca na cały dzień i pojechaliśmy eksplorować (trudne słowo) miasto. Super sprawa, mapę kupiliśmy w naszym hotelu za pół dolca, a potem to już w HUE. Po głównych miejscach miasta, przemieszczasz się szybko, rower to sprzęt który koniecznie musisz mieć. Warto zobaczyć kilka pagód, i świątyń za miastem które naprawdę robią wrażenie oraz oczywiście stare groby królewskie. Trzeba jednak uważać i ostro protestować bo przed niemal każdą świątynią stoją panie które pobierają opłatę za parking, którego tam w zasadzie nie ma.

Czy jest sens oglądania pałacu? – nie wiem, wszystko jest tam odbudowywane na bieżąco. Po amerykańskich nalotach pozostały jedynie mury obronne poza tym nie ma tam nic oryginalnego. Co nas przeraziło i trochę zniesmaczyło to to że niektóre rzeźby zamiast z kamienia odlane były z plastiku :(

Wieczorem czekała nas już droga do Hanoi. Kupione mieliśmy najtańsze bilety, co oznacza siedzące. Tym razem nie udało się wydębić za darmo miejsc leżących. Okazało się że przerzucili nas do zupełnie innego autobusu niż firmowy (bardzo częsta praktyka w tej części świata) w którym była zbieranina „oszczędnych” podróżników z różnych biur podróży na szczęście dojechaliśmy bez żadnych zgrzytów. Ja tradycyjnie zająłem główne przejście i spałem do samego Hanoi.

środa, 18 lutego 2009

Hoi An - jedwabne miasto

Hoi An z początku wydawał się smutną dziurą, ale to tylko dlatego że przyjechaliśmy tam o szóstej rano, wymęczeni a on powitał nas ulewnym deszczem. Wysadzili nas znowu kawałek za miastem pod hotelem z „cenami w promocji”(cena od 15$za małą klitkę).My tradycyjnie, plecaki na plecy i w drogę. Na nieszczęście przewodnik nam zamókł, trafiliśmy co prawda nad rzekę znaleźliśmy tam bulwar D Bach Dang ale nazwy przecznic się nie do końca zgadzały. W końcu ukryliśmy się pod wiatą i zaczęliśmy zgłębiać temat. Oczywiście posklejały się strony i szliśmy według mapy Danangu. I tu sprawdziła się nasza zapobiegliwość, na wyjazd zaopatrzyliśmy się w dwa przewodniki :) Zorientowawszy się gdzie się akcja dzieje, z suchą mapą, poszliśmy szukać noclegu. Nie było to takie proste. Trudno było znaleźć jakiekolwiek miejsce a co dopiero tanie. W końcu przy ulicy Da Ba Trieu znaleźliśmy pokój za 12$ ale dopiero od 10tej. Zostawiliśmy więc bagaże i poszliśmy na śniadanie. Kielon poszedł na poszukiwania czegoś wegetariańskiego, a my z Kami popróbowaliśmy miejscowego przysmaku cao lau, okazała się to zwykła zupa z nudlami z dodatkiem skwarków wieprzowych. Zgodnie uznaliśmy że żadna rewelacja.
Po krótkiej aklimatyzacji w naszym pokoju ruszyliśmy zwiedzać miasto. Mimo ogólnej pluchy i zachmurzenia miasto okazało się przeurocze. Wąskie uliczki niska, parterowa lub jednopiętrowa zabudowa, a wszystko zachowane jak by nic się nie zmieniło przez wieki. Za 75000d można kupić bilet wstępu do wszystkich atrakcji starego miasta. Spędziliśmy pól dnia na spacerowaniu i podziwiania tego cudu.
Po południu przestało padać daliśmy sobie wolne. Ja ruszyłem poznawać prawdziwe życie zwykłych Wietnamczyków. Kami z Kielonem rzucili się w wir zakupów. Hoi An jest centrum sprzedaży jedwabiu, w dodatku ma doskonałych krawców i to naprawdę niedrogich. Tak więc jeżeli szukacie jedwabnych krawatów koszul, sukienek garniturów to tylko tam.
Część rzeczy które krawcy nie zdążyli uszyć tego wieczora, przyniesiono nam rano do hotelu. Oj popłynie paka do Polski z Hanoi :)

wtorek, 17 lutego 2009

Nha Trang czyli takie Międzyzdroje

Mimo że z Dalatu wyjechaliśmy około ósmej, a do Nha Trang jest jakieś 120km to na miejscu byliśmy dopiero po 14tej. Autobus musiał jechać z powrotem pod Sajgon by odstawić jakiś ludzi na jakąś tam super plaże. Grunt że dotarliśmy na miejsce.
Nie chciało nam się szukać w centrum miejscówy na spanie więc skorzystaliśmy z oferty naszego przewoźnika (TM BROTHERS) i zostaliśmy w ich hotelu za 10$ na 3 osoby. Spełniał on nasze wymogi wygodne łóżka, wiatrak nad głową, wi-fi, i dodatkowo kablówka.
Po nieodzownym w takim klimacie prysznicu, ruszyliśmy w niekomercyjną część miasta zobaczyć wielkiego białego Buddę. Figura mieści się na szczycie małej górki wśród kompleksu świątynnego, robi z daleka naprawdę duże wrażenie. Co prawda gdy się lepiej przyjrzeć, widać że to tylko odlew gipsowy, pusty w środku, ale i tak jego wielkość poraża. W cokole na którym jest umieszczony jest nawet malutka kapliczka.
U stóp wzgórza znaleźliśmy małą wegetariańską restauracyjkę, z tanim smacznym jedzeniem. Najlepsza rekomendacją dla niej było to, że przychodzili tam stołować się mnisi.
Wieczorkiem z Kielonem ruszyliśmy na deptak przy plaży, zobaczyć jak wygląda nocne życie. No i cóż, to taka, Ustka ,Łeba, Władysławowo czy Kołobrzeg plus do tego centra nurkowania. Z tego co widzieliśmy na zdjęciach rafa koralowa nie umywała się do tej filipińskiej czy tajlandzkiej, no ale cóż my zaczęliśmy od najpiękniejszych to teraz trudno jest nas czymś zaskoczyć.
Jeżeli natomiast twój portfel nie boi się wyzwań, to na pewno w okolicznych knajpach będziesz balował do rana za 20$ jako król baru i parkietu. Ceny alkoholi są niewygórowane a knajp jest tu zatrzęsienie.
Gdy za 29$ kupowaliśmy bilet do Hanoi w promocji była tańsza o połowę, całodniowa wycieczka statkiem. Postanowiliśmy to wykorzystać. Cóż cały dzień za 4$ czemu nie.
Rano odebrali nas spod hotelu, niestety mimo że piechotą do przystani było jakieś piętnaście minut, my jechaliśmy 40 minut zabierając wszystkich z okolicznych hoteli.
Jako że to była ósma rano to 80% młodszej części wycieczki była na kacu lub jeszcze lekko pijana. Nam to nie przeszkadzało, no może troszkę.
I tak oto wesołym autobusem dobrnęliśmy do portu bez zgrzytów. Wsadzili nas na łódź, całe 50 osób. Wycieczka była fajna, choć żadnych rewelacji, no może oprócz pływającego baru z darmowym winem. W cenę wliczony był suty obiad z opcją dla wegetarian i owocki. Na zakończenie zabrano nas jeszcze na zwiedzanie betonowego akwarium ale zrezygnowaliśmy choć niektórzy twierdzili podobno że było warto. Faktem jest że za 4 dolce bawiliśmy przednio i oto chodziło.
Jako że nasza wycieczka kończyła się o 16tej a autobus był o 18tej to idealnie wszystko zgrało się z czasem. Następny przystanek to Hoi An.
Na ten odcinek drogi mieliśmy wykupiony bilet na miejsca siedzące, jednak że nie opłacało im się dla naszej trójki kombinować innego przejazdu, usadowili nas po prostu na miejscach leżących z tyłu autobusu. Wyspaliśmy się tam bez problemu, a o godzinie szóstej rano wysadzili nas w Hoi An.

niedziela, 15 lutego 2009

Dalat – miasto w górach

Dalat oddalony jest od Sajgonu nie więcej niż 300km i mimo że wyjechaliśmy wcześnie o ósmej to na miejscu byliśmy dopiero o 15tej. Miasto położone jest na wyżynie, a droga prowadzi ostrymi zakrętami aż na samą górę. Im wyżej się posówaliśmy tym chmury stawały się coraz ciemniejsze aż w końcu, gdy osiągnęliśmy miasto, rozpadało się na dobre.
Autobus zatrzymał się pod hotelem, tam zaproponowano nam pokój za 15$ ale kulturalnie choć stanowczo odmówiliśmy. Dwie przecznice bliżej centrum znaleźliśmy istne zagłębie hotelowe, wybraliśmy Hotel 171 pierwszy który nam się nawinął i spełniał nasze warunki: czysty, ciepła woda, telewizor, choć w sumie nie korzystaliśmy i cena 10$.
Na rogu przy naszym hotelu znaleźliśmy super wegetariańską knajpę o wdzięcznej nazwie Hoa Sen przy 62 Phan Dinh Phun, gdzie bagiety z sojowym kurczakiem w dodatku podwędzanym były za 5000d, a podstawowe menu zaczynało się od 15000d za dwudaniowy obiad, czyli buła za złoty a obiad dwudaniowy za 6!! Witamy w kulinarnym raju – etap pod tytułem Wietnam!!!
Późne popołudnie poświęciliśmy na zwiedzanie miasta – wystarczy pół godziny, oraz na sprawy organizacyjne.
Postanowiliśmy dogłębnie zwiedzić okolice i wejść na najwyższą górę w okolicy Lang Biang , miejscowe biura turystyczne oferowały nam cały set za 14$, względnie mogliśmy wziąć „easy raidera'' czyli, chłopa z motorkiem,za 15$ a on mógłby nas poobwozić po okolicy. Postanowiliśmy zrobić to po swojemu zrezygnowaliśmy z wodospadów, z których tylko Elephant wydawał się być godnym uwagi (30km na północ za miastem, można dojechać zwykłym autobusem), wybraliśmy wchodzenie na szczyt Lang Bian oraz kolejkę linową - na rozluźnienie:)
Oczywiście w agencjach nie było żadnej możliwości uzyskać jakiejkolwiek informacji jak dojechać pod sam szczyt publicznymi środkami transportu-> TYLKO MY TO MOŻEMY CI ZORGANIZOWAĆ!!!!
Olaliśmy to jak zawsze i rano poszliśmy na dworzec autobusów lokalnych (przy jeziorze po prawej stronie od końca targu) i mimo braku znajomości jakiegokolwiek języka u autochtonów oczywiście poza wietnamskim, dowiedzieliśmy się że to autobus nr 5 do LAC DUONG czyli pod sam szczyt. Autobus jeździ od 7.30 do 17.00 co pól godziny i w jedną stronę kosztuje 8000dczyli pół dolca :)
Autobus zatrzymuje się pod samą górą, ostatni przystanek, potem trzeba zapłacić myto za wejście w góry 10000d, a potem to już ty i... asfalt przez pół drogi. To są w sumie 3 szczyty. Na najniższy i średni można dojechać rosyjskim uazem na najwyższy to tylko piechotą.
Ostatnie 1000 metrów podejścia jest prawie pionowe, a że zawsze wieczorami tam pada to jest diabelsko śliskie i błotniste. Po drodze spotkaliśmy 2 amerykanki które dały za wygrana i dwie pary klapek?! Na szczycie się okazało że klapki należały do miejscowych dziewczyn, których chłopaki wyciągnęły na mały romantyczny treking po górach. Dziewczyny ostatnie 400m zrobiły na bosaka, za co szacun dla nich i pewnie tymi klapkami, gdy wrócą, zatłuką swoich facetów gdy rzucą pomysłem o kolejnych romantycznych spacerach po górach. Mimo wszystko warto było wejść na tą górę , zresztą jak jest góra to trzeba wejść – proste :)
Schodząc widzieliśmy wielką, czarna chmurę która nas goniła i zabrakło słowem 10 minut a bylibyśmy byli susi. Niestety jak przyszła pompa, to tak jak by ktoś wiadrami polewał, a gdy doszliśmy do autobusu to już tylko mżawka. Słowem 10 minut prysznicu.
Wróciliśmy do Dalatu, na dworcu nie mogąc się dogadać jak do kolejki linowej się dostać pomysłowy Kielon po prostu ją narysował i wszystko było jasne. Okazało się że połowa autobusów tam jedzie, bilet kosztuje 3000d a wszystko jest w granicach miasta.
Od przystanku trzeba dojść jeszcze z 5 min pod małą górkę i jesteśmy. Bilet w obie strony kosztuje 60000d. Jeżeli komuś nie zależy to nie warto jechać i płacić, ja po prostu lubię takie rzeczy. Jedzie się na wysokości około 30-50metrów przez 10 minut , nad lasem, górkami, polami, fajna sprawa.
Po drugiej stronie jest cudnie położona świątynia i klasztor buddyjski, z widokiem na jezioro i lasy i wzgórza. Szkoda że to trochę wygląda jak cepelia.
Mieliśmy mało czasu na podziwianie świątyni bo kolejka kończy swoją działalność o 17tej
Po powrocie to już tylko gorący prysznic i słodkie nic nierobienie. Dzień wcześnie udało mi się wypatrzeć miejscową mordownie z „lanym” piwem.
Poszliśmy tam jako przedstawiciele polskiej męskiej mniejszości w dwójkę. Piwo lane to tu czasami oznacza piwo w plastikowej butelce 1litr 9000d czyli złoty piątka za flaszkę!!!! Towarzystwo było przednie, miejscowi obuci w gumofilce, katany skóropodobne, rozszerzane galoty. Wszyscy siedzieliśmy przy stołach pokrytych ceratą. Nie wliczając naszego stolika, średnia zębów ma jeden stolik wynosiła z 8 sztuk. Mimo wszystko było miło i bezpiecznie, w telewizji leciał miejscowy konkurs piosenki wojskowej w Kołobrzegu, a duch Ho Chi Mina unosił się nad kwaśnym odorem browara.
A rano jechaliśmy do Nha Trang.

poniedziałek, 9 lutego 2009

Good morning Vietnam - autor: Słonik Kielonik :)

Walutą Wietnamu jest dong (d), jednakże w miejscach nastawionych turystycznie ceny są podawane w dolarach amerykańskich i nimi także można płacić. 1US$ =17500 d, dla łatwiejszej konwersji przyjęliśmy, iż 1 zł = 5000 d

Nasza wiedza o Wietnamie bazuje głównie na wspomnieniach dziecięcych czyli wojennych amerykańskich filmach typu Zaginiony w akcji, Pluton czy Rambo II oraz ikonami kilku markowych towarów z bratniego naówczas Wietnamu z pingpongami Hanoi na czele. Reszta to dżungla, ludzie w śmiesznych, stożkowatych kapeluszach brodzący po kolana w wodzie na polach ryżowych i ... to już wszystko. Zapewniam was że to nie wszystko.

Lotnisko w Ho Chi Minh City (HCMC) – dla wszystkich miejscowych jest jednak lotniskiem w Sajgonie, ich przyzwyczajenia nie da się zmienić, stąd w mentalności południowowietnamskiej nazwa Ho Chi Minh City jest zakotwiczona tak poważnie jak w mentalności katowiczan była nazwa Stalinogród. Dla nas też to zawsze będzie Sajgon. Tak więc lotnisko to, nomen omen bardzo nowoczesne i robiące dobre pierwsze wrażenie, powitało nas swoją... pustką. Czemuż się jednak dziwić skoro lądowaliśmy około 1:00 nad ranem. Nawet kontrola paszportowa przebiegła szybko i sprawnie (mieliśmy już wizy w paszportach wbite w ambasadzie Wietnamu w Manili, które kosztowały nas bolesne 55 US$ od głowy), nawet dostaliśmy za darmo przydatną mapę Sajgonu, zaś kontrola celna była jeszcze sprawniejsza bo jej wcale nie było! Późno już było, wszyscy poszli do domu i nikogo nie interesowały nasze bagaże.

Cóż więc nam było począć z tak pięknie rozpoczętą nocą? Ano przeczekać – co też uczyniliśmy w poczekalni lotniska, gdzie nikt się nami nie interesował, ochrona uzbrojona po zęby nie pytała gdzie , skąd, jak i po co? (co już mi się zdarzyło na lotnisku Heathrow) – bo jej też nie było. Jednym słowem spokój jak w poczekalni na dworcu w Czeladzi, nawet taksówkarze wykazywali bardzo małe zainteresowanie naszymi osobami – w porównaniu do innych krajów to prawdziwe novum. Wczesnym rankiem autobusem nr 152 za 3000 d/os + 3000 d/bagaż udajemy się z lotniska do centrum Sajgonu, do jego turystycznego getta wokół ulicy Pham Ngu Lao.

Pierwsze wrażenie to nieprawdopodobna ilość jednośladów na drogach, poruszających się zgrupowaniami liczącymi w setki, ba! w tysiące! w chaosie ogromnym, którego sens trudno pojąć często wbrew zdrowemu rozsądkowi o kodeksie drogowym nie wspominając. Kiedy wzbudzająca w nas początkowo lekki popłoch, warcząca silnikami falanga przynajmniej siedmiomotorowa rusza na światłach zajmując właściwie całą szerokość jezdni,to nierzadkim widokiem jest trąbiący a często i światłami mrugający pojedynczy ”rodzynek” udający się, przy krawężniku co prawda, ale za to w dokładnie przeciwnym kierunku, bo on tylko do najbliższej przecznicy a zresztą tędy jest mu bliżej. Tu nie istnieje coś takiego jak ruch jednokierunkowy, pole działania motorowej ławicy zakutej karnie w kaski obejmuje też i pełnoprawnie chodnik. Trzeba jednak dodać, iż system ten obejmujący 2 mln motocyklistów w samym tylko Sajgonie działa płynnie i sprawnie, jeśli pozna się jego immanentną logikę staje się dość przejrzysty a nawet przyswajalny, dotyczy to także przechodzenia przez ulicę, którą będąc w świecie czynnością relatywnie prostą do wykonania, tutaj została wyniesiona do rangi sztuki. Wyróżniamy wiele sposobów przechodzenia przez ulicę. Metody cywilizowane jak: na światłach, nieprzepisowo, ”na wreda” czy zza autobusu – jako mało intrygujące pominę, kilka słów poświęcę za to endemicznej metodzie ukraińskiej”na kurczaka”, którą dane nam było tamże stosować. Normalny kierowca widząc wkraczającego na jezdnię turystę z plecakiem wykazującego wielką ochotę dotarcia do jej drugiej krawędzi trąbi dla zasygnalizowania swej bytności na drodze (jakby turysta go wcześniej nie zauważył) oraz zwalnia dla umożliwienia turyście osiągnięcia wymarzonego celu. Kierowca ukraiński stosuje jednak odmienną technikę. Owszem trąbi i to dość natarczywie oraz... przyspiesza! Dzięki temu turysta z garbem na plecach ostatnie 2 metry dystansu dzielącego go od upragnionej krawędzi jezdni przebywa w przygarbionej pozycji aerodynamicznej w tempie godnym rekordu świata na 100 metrów, zaś rozradowany kierowca ukraiński mija o centymetry łydki rzeczonego turysty. Z daleka rzeczywiście wygląda to jak gigantyczny kurczak w popłochu próbujący przejść przez ulicę – stąd nazwa. Jeśli zaś chodzi o Wietnam, to w grę wchodzą dwie metody: na doczepkę vel podnawkę oraz na ławicę. Pierwsza, jako prostsza została przez nas, ambitnych indywidualistów, zarzucona dość szybko – polega ona na ”doczepieniu się” do przechodzącego przez ulicę przedstawiciela lokalnej społeczności i pójściu za nim krok w krok w odległości kilku centymetrów aż do osiągnięcia przeciwległego krawężnika. Metoda na ławicę wymaga większego hartu ducha. Polega ona na wkroczeniu na jezdnię (nie ma co czekać na lukę bo się można nigdy nie doczekać) krokiem jednostajnym acz stanowczym czasem można też wystawić rękę w stronę nadjeżdżających jednośladów i niczym przez ryb ławicę omijających cię z tyłu i z przodu brnąć na drugą stronę. Kroki mają być miarowe i rytmiczne, broń Boże nie wolno się zatrzymywać! Motocykliści płci obojga sami sobie wyliczą czy minąć cię muskając nos czy pięty i bez trąbienia przyjmują twoją obecność na drodze – bylebyś tylko trzymał przewidywalny rytm.

Naszym drugim, pierwszym spostrzeżeniem jest... brak uśmiechu u sajgończyków. Po pobycie na Filipinach, krainie dużych dzieci uśmiechających się szeroko i szczerze z powodu i bez powodu właściwie non stop – to bardzo dziwne doświadczenie. Próbujemy standardowych metod, uśmiechamy się serdecznie ale odpowiada nam albo marsowe oblicze albo iskierki zdziwienia w oczach” co ten biały tak się szczerzy” lub też natychmiastowe przerzucenie wzroku w wyjątkowo frapujące wzory kostki chodnikowej. Stwierdzamy, że w Sajgonie jeden wietnamski uśmiech kosztuje nas więcej niż dziesięć filipińskich. Napotkana na jednej z wycieczek po okolicy Szwajcarka, starała nam się wytłumaczyć ten fenomen słowami”bo oni tu mają socjalizm” czym wzbudziła moją nieukrywaną radość bo Sajgon jest najbardziej kapitalistycznym ze wszystkich socjalistycznych miast jakie w życiu widziałem i nieformalnym miastem numer 1. w Wietnamie. Po kilku dniach pobytu w Wietnamie dochodzimy jednak do wniosku, iż jest to przypadłość zabieganych, po trosze pewnie i zadzierających nosa oraz zapewne bogatszych od reszty Wietnamczyków sajgończyków, gdyż im głębiej w Wietnam tym uśmiechu więcej.

Wróćmy jednak do naszej wietnamskiej rejzy. Turystyczne getto Sajgonu Pham Ngu Lao, to kwartał kilku ulic z niesamowitą ilością wszelkiego rodzaju form kwaterunku, restauracji, barów, sklepów z pamiątkami i tekstyliami oraz agencjami turystycznymi – wszystkim co turyście do szczęścia potrzebne. Przybywamy tam o poranku i po kilku wizytach w hostelach, guesthousach dobijamy targu i w Minh Chau Hotel (75 Bui Vien Street) za 5 US$ od osoby za noc mamy wielki pokój z łazienką, klimatyzacją, telewizorem i lodówką (!) - luksus jakiego się nie spodziewaliśmy.

Idąc za ciosem udajemy się na zwiedzanie miasta. Sajgon to moloch zamieszkiwany przez 7,5 mln mieszkańców (w tym 2 mln szalonych motocyklistów!), gdzie życie tętnił, wibruje i huczy jak w ulu oraz jak w całym regionie toczy się głównie na ulicy, gdzie małe sklepiki, bary a nawet warsztaty wylewają się wprost na chodniki mieszając się z tłumem i zaparkowanymi jak popadnie motorami, skuterami, etc. (co ciekawe w mieście rowerów jest mało królują japońskie skutery). Pierwsze kroki kierujemy do Reunifaction Palace (wstęp 15000d) w środku przewodnicy za darmo oprowadzają po budynku. Jest to socrealistyczna w stylu, dawna siedziba prezydenta Południowego Wietnamu, ostatni bastion oporu przeciw wojskom komunistycznego Północnego Wietnamu. Rozbicie bram przez czołgi Północy (jako pamiątki stoją na dziedzińcu) 30. kwietnia 1975 roku było symbolem zakończenia wojny. W środku można obejrzeć dawne sale konferencyjne, gabinety oraz obejrzeć film propagandowy o wojnie wietnamskiej.


Kolejnym punktem wycieczki było War Remmants Museum (wstęp 15000d), gdzie zgromadzono pamiątki wojenne, zdjęcia (często bardzo drastyczne), plakaty, mapy, zdobyczny amerykański sprzęt wojenny i umundurowanie – wszystko to podane jest oczywiście w antyamerykańskim sosie, który jednak nie przysłania uniwersalnego przesłania o okrucieństwie wojny. Co ciekawe duża grupa zwiedzających to Amerykanie. Nie mogło oczywiście zabraknąć propagandowego potępienia w czambuł zbrodni reżimu południowowietnamskiego w postaci ekspozycji przybliżającej historię tajnych więzień i miejsc kaźni – o zbrodniach reżimu komunistycznego nie ma, jak się łatwo domyślić, ani słowa.

Katedra Notre Dame w Paryżu jest perłą architektoniczną i jednym z symboli miasta, jednakże ta w Sajgonie – nasz następny punkt programu - ani w ułamku nie dorównuje oryginałowi, ba! Zupełnie go nie przypomina, może jedynie pełni podobną rolę: katedry w stołecznym mieście oraz wskazuje na wciąż niewygasłe francuskie resentymenty, widoczne w wielu aspektach życia.

Tuż obok katedry znajduje perła francuskiej architektury kolonialnej – budynek poczty głównej, tak przynajmniej głoszą przewodniki. Pozwolę się jednak z przewodnikami nie zgodzić i uznać tą perłę za bardzo przeciętną.

Zmęczeni atrakcjami dnia zasilamy nasze budżety w banku (wietnamski system bankowy wydaje się być bardziej przyjazny niż filipiński i nie mamy żadnych problemów przy wypłacaniu gotówki) i udajemy się do agencji turystycznej by załatwić (pierwszy raz podczas naszego wyjazdu ) tzw. wycieczkę fakultatywną. Okolica Pham Ngu Lao roi się od agencji turystycznych, większość z nich to jednak tylko pośrednicy, warto więc się rozejrzeć i przy grupie od 3 osób wzwyż negocjować ceny. Główne agencje (o kawowych nazwach) to Singh Cafe, Hanh Cafe, TNK Travel, TM Brothers., etc.Organizują one nie tylko wycieczki ale też i transport na terenie całego Wietnamu, mają swoje siedziby lub agentów we wszystkich turystycznie zorientowanych miejscach. My wybraliśmy TM Brothers, nie tylko zorganizowali nam 2 wycieczki po okolicach Sajgonu ale też zaoferowali nam najlepszą cenę na wyselekcjonowane przez nas punkty trasy Sajgon – Hanoi (ok.1700 km) w ramach Open Bus Ticket czyli biletu z przystankami na zwiedzanie w wybranych miejscach ważnym przez miesiąc. Nasz bilet kosztował 29 US$ (podobno są subsydiowane przez państwo) + wynegocjowana 50% zniżka na pływanie po wysepkach w okolicach Nha Trang.

Wycieczka dnia następnego do Cu Chi Tunnels pod Sajgonem kosztowała nas po 5 US$ od głowy ale to cena oficjalna i właściwie wszystkie agencje sprzedają ją w tej samej cenie. W koszt wliczony jest transport autobusem i przewodnik, bilet wstępu (50000d) we własnym zakresie. Na miejscu zwiedzaliśmy malutką część ponad 200 kilometrowej sieci tuneli budowanej przez ponad 22 lata. Ponieważ Wietnamczycy są o wiele drobniejsi niż rośli Amerykanie i Europejczycy tunele są bardzo wąskie i niskie, czasem trzeba na czworaka je pokonywać (nie polecane klaustrofobikom i astmatykom). Autor akurat nie miał z tym żadnego problemu bo posturą bliżej mu do Azjaty niż Jankesa ale inni mieli zdecydowanie większe. Część tuneli jest specjalnie podwyższana i poszerzana oraz oświetlona dla turystów. Prezentację tuneli nasz przewodnik okrasił dość płomienną mową o odwadze i sprycie wietnamskich żołnierzy, a całość antyamerykańskiego wywodu skwitowana została stwierdzeniem, że Wietnamczycy co prawda nie lubią amerykańskiego rządu ale lubią amerykańskich turystów (SIC!). Następnie zostaliśmy zapoznani z podstawowymi pułapkami w stylu czarcich zapadek, wilczych dołów oraz tzw.”tygrysich klatek” stosowanymi przez Vietcong w wojnie partyzanckiej (prymitywne ale bardzo skuteczne) wraz z prezentacją działania przy pomocy kija. Jako dodatkowa atrakcja zwiedzania jest też możliwa sesja strzelecka na pobliskiej strzelnicy gdzie za jedyne ok. 25000d można wystrzelić 10 pocisków z AK-47 lub MP-16, a za wyższą kwotę nawet i z karabinu maszynowego. Wraz z Małym ku lekkiemu zdziwieniu Kami odmówiliśmy udziału w tej niesmacznej atrakcji, za to młodzi Amerykanie aż rwali się by sobie postrzelać – chyba jednak lekcje historii nie należały do ich ulubionych. Ciekawe jakie byłby reakcje gdyby młodzi Niemcy przyjeżdżali do Muzeum Westerplatte by postrzelać sobie z Mausera lub Stena? Wycieczka trwa około 5 godzin i jest na pewno warta polecenia.

Wolne popołudnie i wieczór spędziliśmy bardzo pracowicie na wyszukiwaniu dobrych cen na produkty przez nas poszukiwane. Wietnam, a zwłaszcza jego ekonomiczna stolica – Sajgon, jest miejscem braku praw autorskich i kopii właściwie wszystkiego, poza plecakami i sprzętem renomowanych firm, ciuchów i butów oraz filmów DVD nawet przewodniki Lonely Planet można dość siermiężnie ale czytelnie skopiować i nawet całkiem aktualne edycje sprzedawać za równowartość ok. 4 US$ (zależnie od umiejętności targowania się), w ten właśnie sposób staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami przewodnika po Nepalu oraz krajach doliny Mekongu, Mały kupił swój nie oryginalny plecak Deuter za 25$, nam wszystkim zaś udało się wynegocjować zniżkę na jednodniową wycieczkę do delty Mekongu zaplanowaną na dzień następny (ale to już nie z powodu braku praw autorskich ale ogólnie znanej teorii upustu – jeśli się ładnie poprosi).Zwiedzanie zorganizowane delty Mekongu może trwać jeden, dwa a nawet trzy dni. Można też oczywiście eksplorować ją na własną rękę, jeśli dysponuje się odpowiednią ilością czasu, bo zdecydowanie jest to bardziej czasochłonne, choć jak zapewniał nas nasz przewodnik bardziej dogłębne i prawdziwsze. Zdecydowaliśmy się na opcję jednodniową w ramach której odwiedziliśmy kilka wysp na rzece, braliśmy udział w kilku degustacjach (wyrobów kokosowych, wina z bananów /taki słabszy bimber/, wódki żmijowej /tu pierwsze skrzypce grał Mały, który z wielkim entuzjazmem sam mianował się naczelnym barmanem grupy/, miodu i owoców). Mieliśmy także krótki koncert wietnamskich pieśni tradycyjnych w strojach dawnych uwieńczony skromnym lunchem wliczonym w koszt wycieczki. Wyjazd uznaliśmy za średnio udany, wizytowanie kolejnych farm czy pasiek (choć z degustacjami) nie należy zdecydowanie do naszych ulubionych zajęć, najgorsze zaś to, iż w zwiedzaniu delty Mekongu najmniej było samego Mekongu. Na pocieszenie mieliśmy doborowe towarzystwo uroczej, starszej pary ze Szwecji, której żeńska część okazała się być bardzo otwartą, sympatyczną, zażywną emerytką mieszkającą w Szwecji od ponad 30 lat a pochodzącą oczywiście z Polski. Nie tylko w uroczy sposób nam matkowała podczas całego dnia ale też i z wielkim entuzjazmem i aprobatą odnosiła się do naszych podróżniczych planów przyklaskując im serdecznie, utwierdzając nas nieustannie w trafności naszego wyboru.

Opisując nasze pierwsze kroki w Wietnamie nie można pominąć kulinarnych doznań w kraju liczącym 500 (słownie: pięćset) odmian kuchni regionalnych. Lapidarnie ujmując: wróciliśmy do Azji!! Po proamerykańskiej pseudofinezji gastronomicznej na Filipinach to prawdziwy raj dla podniebienia. Znowu wszędzie gdzie nie spojrzysz można coś zjeść - w Wietnamie z głodu trudno umrzeć. Wróciły przyprawy, zwłaszcza ostre, warzywka i noodle. Stołowaliśmy się bardzo często w małej wegetariańskiej knajpce Dinh Y naprzeciw Thai Binh Market (dość łatwo przeoczyć wejście ale warto się potrudzić), gdzie obsługa, skądinąd bardzo miła, nie włada językiem angielskim (na szczęście menu było dwujęzyczne, co i tak nie chroni przed niespodziankami) ale można się było zdrowo najeść za 30000d, zupy (nie zabielane jak nasze ale raczej bulion z różnymi wkładkami) tam podawane są z talerzem zieleniny takiej jak liście sałaty, pokrzywy (zdziwicie się ale są bardzo smaczne), mięty czy anyżku, które to w ilościach iście garściowych wrzuca się do miski, miesza ze wszystkimi pozostałymi składnikami, podlewa odrobiną sosu sojowego, dodaje chilli (jak na obeznanego z azjatyckimi smakami przystało) i wsuwa pałkami aż się uszy trzęsą pomagając sobie łyżką. Wraca też do łask tofu nieznane prawie na Filipinach. Francuskie wpływy kulinarne widoczne są na każdym kroku i niesamowicie cieszą nasze zdrożone żołądki i nienasycone oczy, bo... są bagietki!! Często i gęsto sprzedawane wprost ze stoisk na kółkach, przeważnie z mięsem lub miejscowymi wyrobami masarskimi (podobnież nie zachwycają) oraz ogóreczkiem, pomidorkiem, cebulką, jajeczkiem (sadzonym lub a la omlet), doprawione sosem ostrym i sojowym ich cena waha się od 5000d do 15000d zależnie od miejsca i łaskawości sprzedawcy. Boże, jak my tęskniliśmy za pieczywem!

niedziela, 8 lutego 2009


A potem podróżowaliśmy po okolicy, było bosko, aż tak że nawet nam się nie chciało nic pisać WYBACZCIE, to się więcej nie powtórzy no chyba że wrócimy na Filipiny!!!
RAJ NA ZIEMI!!!

sobota, 7 lutego 2009

Filipiny

Samolot z Kota Kinabalu wylądował w Clark, dawnej bazie lotniczej wojsk amerykańskich obecnie centrum tanich lotów do Filipin. Nie mieliśmy żadnych problemów z dostaniem 21 dniowej wizy, choć na forach przestrzegano, że mogą nas nie wpuścić jeżeli nie mamy biletu powrotnego. Nawet celnik widząc nasze polskie paszporty nie chciał naszych deklaracji celnych, obligatoryjnie wypisywanych przez wszystkich podróżnych. Fakt co my takie biedaki z „domem” na plecach możemy tu przemycać?

Na terminalu od razu dorwało nas pełno naganiaczy oferując taxi ale byli jeszcze mniej namolni niż Malajowie, co nas miło zaskoczyło. Na nasze „nie, dziękuję” odpowiadali po prostu – OK.

Jako że zbliżał się zmierzch, tu jak w Polsce w zimie już o 18tej, skorzystaliśmy z usług jednej z dwóch dostępnych firm przewozowych by jak najszybciej dostać się do Manili.

Bilet kosztował 350 Peso choć mam teorie że jak by dojechać do centrum Clark i dopiero stąd do Manili byłoby taniej (z braku czasu teoria niesprawdzona). Podróż trwała 2 i pół godziny z czego godzinka w korkach, ale to chyba przywilej każdej stolicy by męczyć kierowców i pasażerów.

Wysadzili nas na dworcu w dzielnicy Pasay niedaleko naziemnej kolejki LRT. Do dzielnicy Ermita, w której jest skupisko hoteli, najszybciej dostać się właśnie ową kolejką. Ale tu pierwszy szok, żeby najpierw dostać się na przystanek człowiek musi poddać się kontroli co ma w bagażach, i zostać z lekka przemacanym przez ochronę z bronią i to bez wyjątku. Na szczęście jest to takie sobie dziwne działanie prewencyjne, nam nie kazali nawet otwierać wielkich plecaków. Jak się potem okazało „securitate” stoi przed każdym sklepem, bankiem, restauracją, nie mówiąc o instytucjach publicznych i państwowych. Na szczęście tylko przed większymi centrami handlowymi i przystankami człowiek jest przeszukiwany, w innych placówkach panowie z bronią służą jako odźwierni.

Jako że przyjechaliśmy w czwartek wieczorem, znalezienie lokum nie należało do prostych. W końcu zamelinowaliśmy się w guesthousie „Lovley Moon Inn” który był nad knajpą i dwoma burdelami, tak że zabawę słychać było do szóstej rano. Nam to jednak nie przeszkadzało bo zmęczenie było silniejsze od hałasu. Nocleg kosztował 1000Ps (10 Peso to około 85 groszy)

Manila po raz pierwszy


Ranek pierwszego dnia spędziliśmy dosyć pracowicie. Najpierw wizyta w ambasadzie Wietnamu. Złożyliśmy podanie o wizę jedno zdjęcie i uiściliśmy opłatę 55$. Normalnie wizę dostalibyśmy następnego dnia, niestety trafiliśmy na święto Tet czyli wietnamski Nowy Rok. Przez następny tydzień wszystko jest nieczynne, a Wietnamczycy na wakacjach. Cóż odlot do Sajgonu mamy dziewiątego, możemy poczekać. Na szczęście oddali nam paszporty więc spokojnie mogliśmy się przemieszczać po kraju.

Aby dokładnie zorientować się w Filipinach co, jak i gdzie, poszliśmy do źródła czyli biura informacji turystycznej. Była to owocna wyprawa zaopatrzeni w materiały informacyjne, mapki, foldery zaczęliśmy liczyć siły na zamiary albo raczej czas i pieniądze na to na co sobie możemy pozwolić.

Żeby kupić bilet lotniczy w dniu wylotu, trzeba się udać do oficjalnego przedstawiciela. Przedstawiciel Philippine Airline zaproponował nam bilety do Cebu na wieczór za 3000Ps , wydało się nam to troszeczkę dużo. Konkurencja czyli Cebu Pacific Air miała bilet za 2100Ps ale dopiero na jutro. Ta znacznie tańsza opcja bardziej przypadła nam do gustu, czyli kolejny dzień w Manili, dla mnie bomba, choć to stolica ma swój niepowtarzalny klimat ogólnego chaosu. Na ulicach według własnych reguł drogowych poruszają się samochody, motory, autobusy, Jeepneye (busy wyglądające jak przedłużone terenówki) oraz różne wariacje na temat roweru z dołączonym koszem na ludzi zwanych tu po prostu tricyklem

Po załatwieniu spraw organizacyjnych poszliśmy zwiedzić starą część Manili otoczoną murami dzielnicę Intramuros. Znajduje się tam wspaniała katedra powstała jeszcze w czasach panowania Hiszpanów (wejście 50 Ps). Kolejną atrakcją tej części miasta jest stary Fort Santiago (wjazd 70Ps, znowu udał się manewr z dowodami osobistymi i jako studenci weszliśmy za 50Ps).

W forcie przetrzymywany był i stracony miejscowy intelektualista, rewolucjonista i orędownik niepodległości Filipin, prawdziwy ”człowiek renesansu” Jose Rizal. Najsmutniejsze jest to, że Filipiny odzyskały niepodległość w pół roku po jego śmierci. Na ostatnim piętrze muzeum jest księga pamiątkowa, każdy kto tamtędy przechodzi proszony jest o wpis, a przy okazji kasowany jest z ”dobrowolnej” darowizny.

Wieczorem poszliśmy na spacer wzdłuż wybrzeża, dosyć fajne miejsce pełne miejscowych biedaków ale nie narzucających się ze swoim żebractwem, tak że wystarczyło raz podnieść głos, zamarkować kopnięcie i mieliśmy święty spokój.

Jednym z wielu pozytywów Filipin, oprócz oczywiście płci pięknej, jest to że piwo kosztuje 20Ps,co stanowi około 1,5zł i jest jednym z najtańszych jakie spotkaliśmy do tej pory w Azji. Niestety kuchnia filipińska jest denna i mało smaczna, a co najgorsze, 30 lat okupacji przez USA sprowadziły na tę krainę plagi w postaci makgówna, kejefsi i innych tego typu tworów które zaczęły tu górować w diecie doprowadzając powolutku Filipińczyków do otyłości, problemów z sercem i cukrzycy.

Sobota była naszym ostatnim dniem w Manili, a w zasadzie połówką dnia bo odlot do Cebu mieliśmy o 15.30. Pierwszy nasz cel tego dnia to chiński cmentarz. Twór niezwykły, nie ma tam jak u nas nagrobków, płyt marmurowych czy grobowców. Są za to całe domy, w których w środku są takie luksusy jak toaleta i bieżąca woda. Wrażenie naprawdę poruszające, był nawet grób w którym była klimatyzacja. Wszystkie te luksusy nie są dla zmarłych ale dla rodziny która przychodzi tu ich odwiedzać. Wstęp na cmentarz jest bezpłatny ale warto wziąć przewodnika, nasz kosztował 300Ps i dzięki niemu mogliśmy wejść do niektórych z grobowców i poczuć tą dziwną atmosferę trochę straszną, a trochę może nawet komiczną.

Jako że były to tanie linie lotnicze, samolot był opóźniony o 3 godziny, jednak spotkała nas miła niespodzianka w ramach rekompensaty otrzymaliśmy colę i hamburgera, cóż z pełnymi ustami trudno się kłócić.

Lotnisko w Cebu położone jest na małej wyspie Lapu-Lapu, na której zakończył swoją podróżniczą karierę, a także życie, Magellan. Jako że wylądowaliśmy po godzinie dziesiątej w nocy nie było już czego szukać w mieście, postanowiliśmy przespać się na plaży, co okazało się rzeczą dosyć trudną. Od strony Cebu na plaży ciągnie się strefa przemysłowa, w innych miejscach dostęp do wody blokują prywatne hotele z ochroną. Taksówkarz obwiózł nas po okolicy za 100Ps aż wreszcie zrozumiał o co nam chodzi i wysadził na jedynej publicznej, darmowej i czynnej 24h plaży, inne plaże zamykane są na noc. Niestety na plaży byliśmy jedynymi białymi, a impreza dopiero się rozkręcała więc uciekliśmy stamtąd w trymiga. Na szczęście na pobliskim polu znaleźliśmy wiatę z ławeczkami, tam rozwinęliśmy karimatki i niepokojeni przez nikogo oddaliśmy się w słodkie objęcia Morfeusza.