Dlaczego 3 słoniki?

Dlaczego Trzy Małe Słoniki? Ano dlatego, że jest nas trójka (i może nawet tak pozostanie przez najbliższe 6 m-cy, kto wie?), w tej części świata mają hopla na punkcie słoni (wiadomo, trąba do góry, te sprawy :), a także słonik... yyy... znaczy słoń to symbol mądrości, siły i pomyślności fortuny, a i piwo które nas tu ujęło swym smakiem od pierwszego kontaktu nazywa się...yyy... no właśnie mamy jeszcze niejakie problemiki z miejscowym "alfabetem robaczkowym" :)) ale na naklejce są dwa białe słoniki, więc jak mamy ochotę na piwko grypsujemy w naszym slangu: "to jak? co pijemy? białe słoniki oczywiście :))!!!!", aha ponieważ słoniki na naklejce są białe, pasuje to do naszej "rasowej" sytuacji w środku Azji. Jeśli zaś chodzi o owe białe słoniki, to okazało się że to piwo marki Chang, z dwoma białymi słonikami w herbie, browar ten jest sponsorem Evertonu, a chang znaczy po prostu słoń... ot i cała tajemnica :)). Tak oto wygląda krótkie wytłumaczenie "co i jak" w tej materii, więc optymistycznym "I oby trąba twojego słonia nie trafiła w kaktus " ('Zmiennicy') :D
pozdrawiamy i życzymy pięknej zimy w Polsce:)



czwartek, 27 listopada 2008

Bangkok - kolejne dni

27.11.08

To był taki dzień – 'NIC', upał dawał się we znaki, poszwendaliśmy się trochę rano, pooglądaliśmy resztę świątyń i wróciliśmy do hotelu, a ja razem z Małym ucięłam sobie krótką, popołudniową drzemkę. Wieczorem wyszłam raz jeszcze raz na Khao San Road, zatopić się w tym kolorowym, wirującym tłumie zmiksowanych narodowości i kultur. Kupiłam koszulę z długim rękawem (z 250 B stargowałam do 150 B) i zafundowałam sobie kolację – tym razem był to pat thai z kurczaczkiem (35 B)– szkoda tylko, że dostałam pałeczki – jako, że to był mój pierwszy raz gdy ich używałam, zjedzenie porcji zajęło mi około 30 minut, a gdy kończyłam do makaron był już zimny, wszystko to oczywiście na oczach i ku uciesze miejscowych:)

Posiedziałam chwilę nad jakimś syfiastym kanałem, podglądając wieczorne życie tubylców, otworzyłam urodzinowy prezent i kartkę od Jane i wróciłam do hotelu. Jako, że na następny dzień opuszczaliśmy niestety nasz klimatyzowany, luksusowy pokoik, naładowaliśmy elektrycznie cały sprzęt i poszliśmy spać. Bangkok jest piękny na swój sposób ale po kilku dniach po prostu męczy. A więc jutro na północ – czytajcie relację Małego z Ayutthayi.

26.11.2008

Dzień 'Watów' – Wat to po tajsku świątynia. Mają tu na ich punkcie niezłe kuku. Odwiedziliśmy ich kilka najważniejszych po kolei, a więc:

1.Wat Phra Kaew czyli Świątynia Szmaragdowego Buddy (wykonany z jaspisu)

2.Wat Pho czyli Świątynia Leżącego Buddy (największa i najstarsza świątynia w Bangkoku z największym w Tajlandii posągiem leżącego Buddy – 46 m długości i 15 m wysokości)

3.Wat Arum

W następnym dniu odwiedziliśmy dwie kolejne ważne buddyjskie świątynie Bangkoku:

Wat Indravihara z posągiem stojącego, pozłacanego oczywiście Buddy (32 m wysokości i 10 m szerokości)

at Benchamabophit zwana Marmurową Świątynią w tzw. dzielnicy rządowej

Buddę widzieliśmy we wszystkich możliwych do przyjęcia pozycjach. Budda stojący, siedzący, leżący, modlący się, pozdrawiający, błogosławiący, odpędzający złe demony, itp. Po którymś tam z kolei stwierdziliśmy z Małym zgodnie, (z całym szacunkiem) że na Buddę patrzeć już nie możemy. Ciekawostką może być fakt, iż zmuszono nas do wypożyczenia 'odpowiedniego stroju' (depozyt 300 B), inaczej wejście do świątyń jest niemożliwe. Strój takowy musi zakrywać łokcie i kolana stąd moje piękne sari i 'dresiarskie' spodnie Piotrasa i Małego – zerknijcie na fotki. Ostatnią świątynią, którą zobaczyliśmy tego dnia było Wat Arum, do której przyozdobienia Tajowie użyli ceramiki, która zbędną okazała się być dla Chińczyków, więc zamiast wyrzucić - podarowali ją Tajom. Naród ten wydaje się wykorzystywać dosłownie wszystko co nawinie im się pod rękę, takie nasze coś z niczego; widać to szczególnie w Bangkoku, gdzie w biedniejszych dzielnicach (czyt. slamsach, często położonych przy kanałach) domy, kramy, krzesła, wózki itp. zbudowane są z tektury, blachy, rur, plastików, opon, liści. Tutaj naprawdę widać biedę. Ludzie jednak próbują sobie jakoś z życiem radzić. Gdy na to patrzyłam, cieszyłam się, że urodziłam się w Europie - egoistka:)

Na zakończenie wycieczki przeszlajaliśmy się jeszcze przez targ, gdzie zafundowałam sobie obiadek – smażone w głębokim oleju jajko z małżami polane słodkokwaśnym sosem – smakowało jak kurak – pierwsza klasa.

W drodze powrotnej do hotelu spotkaliśmy młodą amerykankę, którą namawialiśmy aby zgadła skąd jesteśmy, w podpowiedzi wymieniając imiona Jana Pawła II i Lecha Wałęsy, to jednak nic nie pomogło, a dziewczyna i tak stwierdziła, że jest 'tylko głupią amerykanką' – bless her :D Przekonaliśmy ją natomiast do miejscowego, sławnego już napoju - 'Siam Sato' :)

Wieczorkiem 'skoczyliśmy' do dzielnicy 'Czerwonych Latarni', gdzie Piotrek miał znaleźć znajomego, który był w posiadaniu info gdzie obecnie mieszka były szef Piotra – pracowali razem w tajlandzkiej restauracji w UK, teraz Iain na stałe żyje w Bangkoku, więc tzw. 'tipy' od niego były drogocenne. To on dał nam namiary na wyspę, która miała być naszym kolejnym celem i 'małym rajem' na ziemi.

Już samo dostanie się w tamten rejon przysporzyło nam niemało problemów, ale przy pomocy 'pan od autobusowych statystyk' (widać tutaj usilną walkę z bezrobociem – pan liczył ile osób wsiadło i wysiadło z autobusu:) po około 30 minutowej przejażdżce byliśmy na miejscu. Jazda komunikacją autobusową w Bangkoku to nie lada wyczyn, autobus tak na oko ma około 60 lat, ze środka widać całą skrzynię biegów :) przy 50km/h miałam wrażenie, że zaraz wylecimy w powietrze :), a dużo nie brakowało aby Mały wyleciał przez drzwi:) kierowca ma totalnie gdzieś wszystkie zasady kodeksu drogowego, prowadząc autobus potrafi jednocześnie rozmawiać przez komórkę i z pasażerami, zmieniać pasy ruchu, zajmując niejednokrotnie po dwa naraz, jeśli do tego wyobrazicie sobie dziesiątki tuk-tuków i tych ich śmiesznych motorków to będziecie mieli doskonały obraz chaosu. Dodam jeszcze, że w tym kraju jazda pod prąd to codzienność, ruch jest lewostronny (jak w UK) a cztery osoby (czyt. rodzina) na motorku o poj. 125 cm2 to widok nagminny, oczywiście bez kasków. Takie 'health & safety' w wydaniu 'made in Thailand' :D.

'Red light district' w wydaniu 'bangkodzkim' oszołomił mnie – próbowałam porównać go do tego w wydaniu amsterdamskim ale tutaj nie ma co porównywać. Amsterdam to jednak klateczki:) ład i porządek natomiast tutaj jeden wielki miszmasz.

Ladyboys (młodzi chłopcy którzy mają problemy ze swoją seksualnością lub też od małego byli wychowywani na dziewczynki, żeby potem można je było wysłać do miasta by zaczęły zarabiać na biedną rodzinę z prowincji, przeważnie w usługach, a także seksbiznesie /widać z chłopców tu jest mniejszy pożytek/, często tak do złudzenia przypominają dziewczyny, że są właściwie nie do odróżnienia. Jest to tu bardzo typowe, sami spotkaliśmy na naszej drodze wiele takich osób, tu jest to traktowane z pełną wyrozumiałością/obojętnością, a my na własny uzytek nazwaliśmy ich przez inwersję "chłopobab ) - i półnagie tajki przechadzające się z brzuchatymi angielskimi frajerami, którzy zapewne zostawili żony i dzieci w domu a sami pojechali na 'wypoczynek'. Wokoło pełno klubów go-go, gdzie naganiacze prawie siłą chcieli nas zaciągać do środka, gra świateł i neonów, wszechobecne zapachy gotowanego jedzenia i rynsztoku , kramy z żywymi robakami, inwalidzi i biedacy żebrzący na ulicy... Piotrek znalazł gościa, dostał numer telefonu do Iaina, otrzymał zaproszenie na 'peep-show' a gdy powiedział, że nie jest sam a pośród jego znajomych jest jeszcze dziewczyna, otrzymał odpowiedź: 'a to nic nie szkodzi, dziewczynom też się podoba' :) Pragnę uspokoić teraz wszystkie czytające ten blog mamy: nie skorzystaliśmy z zaproszenia :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz