Dlaczego 3 słoniki?

Dlaczego Trzy Małe Słoniki? Ano dlatego, że jest nas trójka (i może nawet tak pozostanie przez najbliższe 6 m-cy, kto wie?), w tej części świata mają hopla na punkcie słoni (wiadomo, trąba do góry, te sprawy :), a także słonik... yyy... znaczy słoń to symbol mądrości, siły i pomyślności fortuny, a i piwo które nas tu ujęło swym smakiem od pierwszego kontaktu nazywa się...yyy... no właśnie mamy jeszcze niejakie problemiki z miejscowym "alfabetem robaczkowym" :)) ale na naklejce są dwa białe słoniki, więc jak mamy ochotę na piwko grypsujemy w naszym slangu: "to jak? co pijemy? białe słoniki oczywiście :))!!!!", aha ponieważ słoniki na naklejce są białe, pasuje to do naszej "rasowej" sytuacji w środku Azji. Jeśli zaś chodzi o owe białe słoniki, to okazało się że to piwo marki Chang, z dwoma białymi słonikami w herbie, browar ten jest sponsorem Evertonu, a chang znaczy po prostu słoń... ot i cała tajemnica :)). Tak oto wygląda krótkie wytłumaczenie "co i jak" w tej materii, więc optymistycznym "I oby trąba twojego słonia nie trafiła w kaktus " ('Zmiennicy') :D
pozdrawiamy i życzymy pięknej zimy w Polsce:)



sobota, 29 listopada 2008

jak dostać się na Koh Lipe? :) - Mały

29.11.2008

Pociąg do Hat Yai mieliśmy o 22.50 z Bangkoku i gdy przyjechał na peron, od razu pierwsza niespodzianka, zamiast wagonów sypialnych zwykłe siedzenia :(.
Klima była, ale przegięli w nocy, temperatura spadała do 15 stopni i nie pomagał nawet ręcznik który dostaliśmy do przykrycia ani ciuchy w które byliśmy ubrani, żeby się ogrzać wychodziłem na korytarz gdzie klima nie działała :(
Pociąg miał symboliczne 2 godzinne spóźnienie i życia nam nie były w stanie umilić rozdawane ciasteczka, kawa i zestaw śniadaniowy, może to przez to że stewardesa była wredna, chuda, miała nas, jak i wszystkich pasażerów głęboko w d...ie, bo robiła za państwowe pieniądze.
Wylądowaliśmy w końcu w Hat Yai , parno, duszno i deszczowo, a w dodatku naganiacze którzy chcą cię naciągać na podróż do Malezji ich wypasioną taksą, „nie z nami te numery Bruner”, my najpierw na wysepki, a potem owszem Malezja, ale tańszymi środkami komunikacji :)).
Pierwsze kroki poczyniliśmy do biura informacji TAT. Zaopatrzeni w mapy i cenne wskazówki Tuk-Tłukiem za 50B od łebka udaliśmy się na miejscowy PKS. Bilet do miasteczka Pak Bara miał kosztować 90B ale nic z tego bo to cena dla Tajów, dla białasów 150B, ale jako że my z Polski i tak łatwo cyckać się nie damy targujemy się do ceny 130B :). Na szczęście busik był wygodny i klimatyzowany i po półtora godzinie wysadzili nas pod przystanią promową koło biura podróży.
Od razu dorwała nas miła i troszeczkę natrętna pani na motorku która zaprowadziła nas na „camping” gdzie za 250B mieliśmy „super” bungalow dla siebie.
Pani chciała nam od razu upchnąć bilet za 1200B na prom ale my wzięliśmy ją na przeczekanie.
Miasteczko to jedna długa ulica znikąd do przystani promowej z całą ilością sklepów, restauracji i większego lub mniejszego ogólnego syfu - jednym słowem nic ciekawego. Zjedliśmy smacznego naleśnika z jajkiem, mlekiem kokosowym, czekoladą, cukrem słowem pychota i to za 15B :))
Kiedy popijaliśmy sobie na krawężniku piwko Chang podbiła do nas parka z Czech - Honza i Martina, więc changi polały się w dużych ilościach. Oczywiście pomocą w zaopatrzeniu służyła wspomniana wyżej pani na motorku. Dzięki naszym nowym znajomym dostaliśmy kilka namiarów na fajne miejsca w Tajlandii z których mamy zamiar skorzystać.
Piwo Chang ma to do siebie że rano człowiek po nim się nie uśmiecha, a może to była wina ulewy która właśnie się zaczynała - nie wiem.
Gdy opuszczaliśmy bungalow kto się pojawił? Oczywiście pani na motorku :))!!!Sprzedała nam bilety na wyspę KOH LIPE ale jako że wzięliśmy ją na przeczekanie udało się zbić cenę do 900B od osoby w dwie strony, co i tak wydaje nam się zbyt dużo, no cóż takie życie białych na obczyźnie.
Prom to speed boat który mknął jak w czołówce Miami Vice do momentu w którym się nie zepsuł, i tak z dwu godzinnej podróży zrobiła się 3 godzinna. Jako że była to łódka płaskodenna, podczas przymusowego dryfowania na pełnym morzu, bujało jak cholera i większość pasażerów w przeciągu kilku chwil zzieleniała (ze Słonikem Kielonikem na czele :).
Koniec końców dopłynęliśmy i nikt pawia nie puścił. Trzeba wszystkim wiedzieć że nie dopływa się do brzegu tylko do platformy oddalonej o 55metrów od brzegu i aby dotrzeć do upragnionego raju albo płyniemy wpław albo łodzią, tzw. taxi boat za 50B. Dużego wyboru nie mieliśmy, więc po uiszczeniu obowiązkowego myta lądujemy suchą stopą na Ko Lipe.

zajrzyjcie:





piątek, 28 listopada 2008

2 dni w Ayutthaya - Mały

28.11.2008

Dziś przypada ten piękny dzień kiedy przyszło pożegnać się z naszym pięknym i wygodnym pokojem hotelowym i uderzyć dalej na zwiedzanie, po skromnym autobusowym zamieszaniu, dotarliśmy na dworzec kolejowy. Dzięki pomocy licencjonowanego informatora kolejowego kupiliśmy bilety na jutro na same południe Tajlandii oraz na dziś na północ do Ayutthaya 20 B. Na peronach życie toczy się jak w całym Bangkoku, jest gwarnie ruchliwie, ktoś coś ci chce wcisnąć, sprzedać, możesz się tam nawet obciąć i ogolić. Pociąg to szalony expres z twardymi siedzeniami i wiatrakiem zamiast klimy(okazało się potem że to była trzecia klasa) ale półtora godzinna podróż była do wytrzymania. Ayutthaya to dawna stolica Tajlandii położona na wyspie. Pascal polecał nam hotele za 1000 B, Lonely Planet polecał nam hotele od 250 B od osoby, my znaleźliśmy guesthouse „SK” za 100 B :)
W informacji turystycznej TAT zaopatrzyliśmy się w mapkę i w drogę. Stara część miasta jest położona na kilkunastu hektarach północnej części wyspy i mimo że większość stanowią ruiny świątyń, murów pałacowych i samych pałaców, można sobie wyobrazić że w XV wieku mogło to miasto szokować europejczyków swym ogromem i bogactwem. Na mnie najlepsze wrażenie zrobiła głowa Buddy w korzeniach kilkusetletniego drzewa.
Zwiedzanie zajęło nam cały dzień, a na zachód słońca trafiliśmy w kompleksie świątyń WAT PHRA SI SANPHET – MAGIA!!!

Wieczorem obiadokolacja na targu, oj czego tam nie było i jakie smaczne, a nazwy potraw łatwiej było wymówić niż zorientować się co dokładnie jemy i co to za wspaniałe smaki przebijające się przez wszechobecną ostrość.
Wieczorkiem mieliśmy skromną uroczystość - urodziny Kami, której jeszcze raz wszystkiego naj, naj, naj.....

kami: urodzinki co prawda skromne, ale był tort ze świeczkami (kawałek czekoladowego ciasta, a świeczki dostaliśmy jako gratisa za wypełnienie bardzo tendencyjnej ankiety przy której mieliśmy niezły ubaw) oraz oczywiście (nie mogło być inaczej) browarek 'słoniczek' – 'za zdrowie', chłopaki zaśpiewali nasze 'sto lat', potem padliśmy jak kawki. Rankiem około 5 obudził nas niespodziewanie budzik w postaci jakiejś rozdartej ptasiej kreatury – do tej pory niezidentyfikowanej:)

Mimo ze nasz hotel był bardziej niż skromny, spało się wygodnie a obsługa była nadzwyczaj miła-.POLECAM.(ulica Khlong Makhamriang)
Zostawiliśmy plecaczki i ruszyliśmy w miasto, najpierw do Phra Mongkkhon Bophit zobaczyć największy w Tajlandii posąg siedzącego Buddy wykonany z brązu. ***

Dzień wcześniej nam się nie udało bo kręcili tam jakiś film i świątynia była zamknięta. Potem śniadanko na pobliskim targu koło dworca autobusowego i dalej w miasto. Przed 15tą wróciliśmy po bety, wypiliśmy kawkę, sprawdziliśmy neta, pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami i dalej w drogę do Bangkoku. W stolicy mieliśmy jeszcze 5 godzin do pociągu na południe, więc korzystając z tego poszliśmy w poszukiwaniu straganów z jedzeniem. Przy dworcu ceny były wyższe o połowę ale znaleźliśmy fajne miejsce koło hotelu Sheraton i nawet załapaliśmy się na darmową dokładkę zupy :)

czwartek, 27 listopada 2008

Bangkok - kolejne dni

27.11.08

To był taki dzień – 'NIC', upał dawał się we znaki, poszwendaliśmy się trochę rano, pooglądaliśmy resztę świątyń i wróciliśmy do hotelu, a ja razem z Małym ucięłam sobie krótką, popołudniową drzemkę. Wieczorem wyszłam raz jeszcze raz na Khao San Road, zatopić się w tym kolorowym, wirującym tłumie zmiksowanych narodowości i kultur. Kupiłam koszulę z długim rękawem (z 250 B stargowałam do 150 B) i zafundowałam sobie kolację – tym razem był to pat thai z kurczaczkiem (35 B)– szkoda tylko, że dostałam pałeczki – jako, że to był mój pierwszy raz gdy ich używałam, zjedzenie porcji zajęło mi około 30 minut, a gdy kończyłam do makaron był już zimny, wszystko to oczywiście na oczach i ku uciesze miejscowych:)

Posiedziałam chwilę nad jakimś syfiastym kanałem, podglądając wieczorne życie tubylców, otworzyłam urodzinowy prezent i kartkę od Jane i wróciłam do hotelu. Jako, że na następny dzień opuszczaliśmy niestety nasz klimatyzowany, luksusowy pokoik, naładowaliśmy elektrycznie cały sprzęt i poszliśmy spać. Bangkok jest piękny na swój sposób ale po kilku dniach po prostu męczy. A więc jutro na północ – czytajcie relację Małego z Ayutthayi.

26.11.2008

Dzień 'Watów' – Wat to po tajsku świątynia. Mają tu na ich punkcie niezłe kuku. Odwiedziliśmy ich kilka najważniejszych po kolei, a więc:

1.Wat Phra Kaew czyli Świątynia Szmaragdowego Buddy (wykonany z jaspisu)

2.Wat Pho czyli Świątynia Leżącego Buddy (największa i najstarsza świątynia w Bangkoku z największym w Tajlandii posągiem leżącego Buddy – 46 m długości i 15 m wysokości)

3.Wat Arum

W następnym dniu odwiedziliśmy dwie kolejne ważne buddyjskie świątynie Bangkoku:

Wat Indravihara z posągiem stojącego, pozłacanego oczywiście Buddy (32 m wysokości i 10 m szerokości)

at Benchamabophit zwana Marmurową Świątynią w tzw. dzielnicy rządowej

Buddę widzieliśmy we wszystkich możliwych do przyjęcia pozycjach. Budda stojący, siedzący, leżący, modlący się, pozdrawiający, błogosławiący, odpędzający złe demony, itp. Po którymś tam z kolei stwierdziliśmy z Małym zgodnie, (z całym szacunkiem) że na Buddę patrzeć już nie możemy. Ciekawostką może być fakt, iż zmuszono nas do wypożyczenia 'odpowiedniego stroju' (depozyt 300 B), inaczej wejście do świątyń jest niemożliwe. Strój takowy musi zakrywać łokcie i kolana stąd moje piękne sari i 'dresiarskie' spodnie Piotrasa i Małego – zerknijcie na fotki. Ostatnią świątynią, którą zobaczyliśmy tego dnia było Wat Arum, do której przyozdobienia Tajowie użyli ceramiki, która zbędną okazała się być dla Chińczyków, więc zamiast wyrzucić - podarowali ją Tajom. Naród ten wydaje się wykorzystywać dosłownie wszystko co nawinie im się pod rękę, takie nasze coś z niczego; widać to szczególnie w Bangkoku, gdzie w biedniejszych dzielnicach (czyt. slamsach, często położonych przy kanałach) domy, kramy, krzesła, wózki itp. zbudowane są z tektury, blachy, rur, plastików, opon, liści. Tutaj naprawdę widać biedę. Ludzie jednak próbują sobie jakoś z życiem radzić. Gdy na to patrzyłam, cieszyłam się, że urodziłam się w Europie - egoistka:)

Na zakończenie wycieczki przeszlajaliśmy się jeszcze przez targ, gdzie zafundowałam sobie obiadek – smażone w głębokim oleju jajko z małżami polane słodkokwaśnym sosem – smakowało jak kurak – pierwsza klasa.

W drodze powrotnej do hotelu spotkaliśmy młodą amerykankę, którą namawialiśmy aby zgadła skąd jesteśmy, w podpowiedzi wymieniając imiona Jana Pawła II i Lecha Wałęsy, to jednak nic nie pomogło, a dziewczyna i tak stwierdziła, że jest 'tylko głupią amerykanką' – bless her :D Przekonaliśmy ją natomiast do miejscowego, sławnego już napoju - 'Siam Sato' :)

Wieczorkiem 'skoczyliśmy' do dzielnicy 'Czerwonych Latarni', gdzie Piotrek miał znaleźć znajomego, który był w posiadaniu info gdzie obecnie mieszka były szef Piotra – pracowali razem w tajlandzkiej restauracji w UK, teraz Iain na stałe żyje w Bangkoku, więc tzw. 'tipy' od niego były drogocenne. To on dał nam namiary na wyspę, która miała być naszym kolejnym celem i 'małym rajem' na ziemi.

Już samo dostanie się w tamten rejon przysporzyło nam niemało problemów, ale przy pomocy 'pan od autobusowych statystyk' (widać tutaj usilną walkę z bezrobociem – pan liczył ile osób wsiadło i wysiadło z autobusu:) po około 30 minutowej przejażdżce byliśmy na miejscu. Jazda komunikacją autobusową w Bangkoku to nie lada wyczyn, autobus tak na oko ma około 60 lat, ze środka widać całą skrzynię biegów :) przy 50km/h miałam wrażenie, że zaraz wylecimy w powietrze :), a dużo nie brakowało aby Mały wyleciał przez drzwi:) kierowca ma totalnie gdzieś wszystkie zasady kodeksu drogowego, prowadząc autobus potrafi jednocześnie rozmawiać przez komórkę i z pasażerami, zmieniać pasy ruchu, zajmując niejednokrotnie po dwa naraz, jeśli do tego wyobrazicie sobie dziesiątki tuk-tuków i tych ich śmiesznych motorków to będziecie mieli doskonały obraz chaosu. Dodam jeszcze, że w tym kraju jazda pod prąd to codzienność, ruch jest lewostronny (jak w UK) a cztery osoby (czyt. rodzina) na motorku o poj. 125 cm2 to widok nagminny, oczywiście bez kasków. Takie 'health & safety' w wydaniu 'made in Thailand' :D.

'Red light district' w wydaniu 'bangkodzkim' oszołomił mnie – próbowałam porównać go do tego w wydaniu amsterdamskim ale tutaj nie ma co porównywać. Amsterdam to jednak klateczki:) ład i porządek natomiast tutaj jeden wielki miszmasz.

Ladyboys (młodzi chłopcy którzy mają problemy ze swoją seksualnością lub też od małego byli wychowywani na dziewczynki, żeby potem można je było wysłać do miasta by zaczęły zarabiać na biedną rodzinę z prowincji, przeważnie w usługach, a także seksbiznesie /widać z chłopców tu jest mniejszy pożytek/, często tak do złudzenia przypominają dziewczyny, że są właściwie nie do odróżnienia. Jest to tu bardzo typowe, sami spotkaliśmy na naszej drodze wiele takich osób, tu jest to traktowane z pełną wyrozumiałością/obojętnością, a my na własny uzytek nazwaliśmy ich przez inwersję "chłopobab ) - i półnagie tajki przechadzające się z brzuchatymi angielskimi frajerami, którzy zapewne zostawili żony i dzieci w domu a sami pojechali na 'wypoczynek'. Wokoło pełno klubów go-go, gdzie naganiacze prawie siłą chcieli nas zaciągać do środka, gra świateł i neonów, wszechobecne zapachy gotowanego jedzenia i rynsztoku , kramy z żywymi robakami, inwalidzi i biedacy żebrzący na ulicy... Piotrek znalazł gościa, dostał numer telefonu do Iaina, otrzymał zaproszenie na 'peep-show' a gdy powiedział, że nie jest sam a pośród jego znajomych jest jeszcze dziewczyna, otrzymał odpowiedź: 'a to nic nie szkodzi, dziewczynom też się podoba' :) Pragnę uspokoić teraz wszystkie czytające ten blog mamy: nie skorzystaliśmy z zaproszenia :)

środa, 26 listopada 2008

wrażenia smakowe - Siam Sato

A więc: 'to jest dobre' :) nawet - 'bardzo dobre' :) bukiet smakowy: wyczuwam tutaj posmak południowych pól ryżowych połączony z lekką nutką słodyczy... boskie... :D

dzień drugi czyli "dzień nic" bo lazaret w pokoju autor: Słonik Kielonik

Właśnie siedzimy w pokoju i obgadujemy wydarzenia ostatnich godzin, dużo się dziś nie nabiegaliśmy bo ekipa w zdrowotnej rozsypce. Kami ślimta i kaszle, Mały ma dreszcze i mu zimno (przy +30 stopniach :///), Słonik Kielonik trzyma się dobrze :). Wspominaliśmy coś o pracy zawodowej, Mały przypomniał swoje spostrzeżenie z lotniska. Udało mu się zaobserwować pracę marzeń, czyli panią wykonującą bardzo żmudną i absorbującą czynność w postaci podlewania i przycinania kwiatków doniczkowych rozstawionych w ilościach hurtowych po całym lotnisku. Na ów widok Mały się rozpromienił i wykrzyknął: "mógłbym to robić całe życie - praca moich marzeń:)))!!!
A wracając do tematu zwiedzania kilkugodzinnego, to po śniadanku serwowanym w naszym uroczym zakątku
czyli tostach z dżemem i zimnej jajecznicy (plus kilka browców w wydaniu Małego) udaliśmy się gromadnie w stronę nieznaną gdzie można zabić mały głód (ryż z prosiakiem) do chińskiej dzielnicy, gdzie można znaleźć wszystko: od silników wysokoprężnych po używane Stratocastery (nad którymi to Mały się rozpływał się jak nad dzieciątkiem uroczym), zagłębieni w kramy i sklepiki nie kupiliśmy w sumie nic ciekawego (mnie się udało ustrzelić spodenki, tyle że drań sprzedawca, chyba w zemście za moje usilne próby targowania i stargowania AŻ 90 groszy :), dał mi spodenki o numer za duże ale cóż, wszystko da się jakoś zmniejszyć :)) ale co widzieliśmy to nasze. Teraz już wiemy skąd pochodzi ten cały "kup pan pierdół" w naszych okolicach :). Następnym naszym chytrym posunięciem była przejażdżka promem szybkobieżnym po stołecznej rzece Chao Phraya (koszt 14 bhatów czyli 1 zł 40 gr.), piękne widoki wkoło
ale ekipa zaczęła się fizycznie kończyć więc udaliśmy się na sjestę do pokoju i tam zalegliśmy do wieczora. Po zmroku odwiedziliśmy najbliższą aptekę, gdzie pani farmaceutka była bardzo miła, pomocna, pełna zrozumienia dla naszych dolegliwości tak aktualnych jak i przyszłych oraz rozwinięta werbalnie w języku Shakespeare ;), więc wyszliśmy od niej ze środkami na kaszel oraz antybiotykami na dolegliwości żołądkowe a także solami na przypadłości kiblowe i odwodnienie. Koszty bardzo przystępne, antybiotyk Norfloxin w Polsce tylko na receptę tutaj 5 zł. za listek :). Pani też wypisała sposób użycia :)
Kolejnym punktem programu była szybka wizyta na Khao San Road czyli w gettcie turystycznym, gdzie rządzą"białe twarze", ceny i klimat też europejskie (i takie cuda miejscowi domorośli rzemieślnicy tworzą):
ale ponieważ bliziutko, zjedliśmy "z wózka" - taka nasza polityka, że jemy tam gdzie lokalni albo tam gdzie jakieś tanie budy i robienie żarełka na oczach klienta - pad thai czyli noodle z czymś tam - genialne :))!!! Porcja świetnego żarcia waha się w zależności od miejsca od 25 do 60-70 B. czyli jakieś 2,5 zł do 6-7 zł - piękny kraj, prawda :))? I pasza dla Hobbita też się znajdzie, więc nie cierpię zbytnio z powodu moich kulinarnych przekonań :) - znowu piękny kraj :)). Powrót przez sklep nocny gdzie tym razem wybór padł na "białego konika" (browar ten sam co dwa białe słoniki ale w smaku nieco gorsze) oraz znajomo brzmiące piwo Cheers (jakby ktoś tam dolał naparstku sprite) - koszta piweczka około 38B za 0,64 l. Na dolnej półce w lodówce (tak, tu się alkohol sprzedaje schłodzony i to dobrze schłodzony) znaleźliśmy wynalazek powalający ceną (25B) oraz intrygujący... banderolą :)). W momencie wyciągania go z lodówki zatoczył się do nas miejscowy bryna pytając: "Siam sato? Ok!" i podniósł kciuk do góry w internacjonalistycznym geście :)). Wobec takiej rekomendacji nie mogliśmy pozostać obojętni :). Jutro napiszemy jak smakowało to coś :))

wtorek, 25 listopada 2008

wreszcie Bangok

Witajcie z Bangkoku, u mnie 9am i 30st w Polsce chyba jeszcze śpią i jest zimno:) Wciąż przyzwyczajamy nasze organizmy do zmiany czasu, spaliśmy 11 godzin a ja wciąż zmęczona:/
Ale od początku:
Lot upłynął całkiem znośnie gdyby nie rozmiary foteli, obsługa pierwsza klasa (kto by powiedział, że to tanie linie lotnicze) podwójne porcje drinków zrobiły swoje (ech, nie ma jak to siedzenie w środkowym rzędzie:D)
Lotnisko w Bangkoku uderzyło swoim ogromem, wszędzie pełno mundurowych Tajów, którzy sądząc po wyrazach twarzy bardzo poważnie podchodzą do swoich obowiązków, zawiało trochę 'państwem policyjnych'. Piotrek stwierdził, że ciężko by było zachować przy nich powagę gdy średnia ich wzrostu to 1,6m .
Dojazd do centrum za 150 Bahtów (10 Bahtów to około 1zł), półgodzinny spacerek i jesteśmy w naszym luksusowym hostelu (naprawdę:)
Bangkok zadziwia kakofonią dźwięków i zapachów, przechodzenie przez ulicę to wolna amerykanka - mój sposób to podążać za miejscowymi a i tak trzeba mieć oczy wokół głowy.
Wczoraj wybraliśmy się na szybką przechadzkę i jedzonko - ja za 40 Bahtów dostałam szaszłyk z wątróbki, ryż i jakieś coś przypominające makaron z czymś długim i zielonym (i to nie był ogórek:) oraz coś co przypominało muszelki i wypaliło mi ryja - ale tutaj podobno wszystko pali ryja - dodał Mały. Jedzenie mimo wszystko jest niesamowite - ciężko opisać - to trzeba spróbować - już widzę te pryszcze:D

Próbujemy różne rodzaje piw - jak na razie na prowadzeniu 'dwa słoniki' za jedyne 35 Bahtów za 0,6. Słodkie i mocne - spostrzeżenia Małego. Singha, która jest najbardziej popularnym tajskim piwem w Europie smakuje 'chmielowo - plastikowo' (Mały) i jeszcze za jaką cenę!
Miasto żyje 24h na dobę - ulice zatłoczone, pełne biegających dzieciaków na plastikowych rowerkach, wyleniałych kotów, ulicznych straganów ze wszystkim - począwszy od jedzenia,



skończywszy na warsztatach samochodowych - mają co tu naprawiać - główny środek transportu to mopliki (Piotras) - pojemność 150cm3).
Spostrzeżenie - Tajowie wstają rano i zamiatają ulice :)
Mały chciał dodać, że mu się bardzo podoba, czeka kiedy będzie mu się bardziej podobać niż w Afryce.
Piotras nic nie chce dodać:)
Mnie wciąż trzyma przeziębienie;(

Zdjęcia wrzucimy wieczorkiem.

Do następnego razu!

poniedziałek, 24 listopada 2008

wreszcie!

ha!po wielu kłopotach udało sie dotrzeć do Bangkoku.pytali mnie o bilet powrotny,gdyż pieprzonym warszawiakom nie dałem zarobić i nie miałem wizy, ale okazało się że wystarczy mój podrobiony bilet.Teraz mam 2 tygodnie co by po okolicy pośmigać.z lotniska śmigamy autobusem do centrum (150 B) a potem piechotką do hotelu.
TEN dzień można zaliczyć za skończony mam dość po 2 dniach szlajania się w mrozie.TU JEST +30!!!

piąta rano

W Bangkoku piąta rano w Polsce 11 w nocy trochę dziwnie wskoczyć w inny czas.Ale zacznijmy od początku.
Pomysł z wyjazdem nie jest może świeży ale wreszcie udało się go zrealizować.
Skład wyprawy to 3 osoby : Kami, Piotr aka Kielon i ja Mały.
Pierwszy przystanek to zimowy Berlin. Każdy jechał jakoś inaczej, ja wybrałem pociąg z Katosów za 50jurków. Na miejscu mieliśmy już zaklepany nocleg w hostelu Wombats, także zrzuciliśmy ciuchy i zrobiliśmy berlin by night plus Gorbaczow dla zagrzania.
Wybrałem tą część świata żeby zapomnieć o zimie, niestety Berlin nie dał o tym zapomnieć,rano wstaliśmy i wszystko było pokryte 10cm warstwą śniegu
Lot mieliśmy o 19.50 a na miejscu byliśmy o 12tej czasu miejscowego,dało radę ale jednak ta zmiana czasu robi niezły burdel w głowie.Na szczęście, za przyzwoitą cene, mają tu piwko a jedzenie mają na każdym rogu ulicy-bosko.
Za zupe rybną wywaliłem równowartość 3 złotych, a pojadłem na cały dzień
Teraz konsumuje piwko ze słonikami i dalej próbuje się zaaklimatyzować w temperaturze +30 stopni.

Lecimy, lecimy :))))!!! - Słonik Kielonik

Lot samolotem możemy uznać za bardzo udany, nie dość że już na lotnisku spostrzegliśmy, iż nie będziemy jako jedyni reprezentować kraj nad Wisłą, leciały z nami przynajmniej dwie rodziny i ze dwie pary. Siedzenia w klasie ekonomicznej nie pozostawiają złudzeń: ludzie nikczemnej postury a zwłaszcza krótkich nóżek mają zdecydowanie lepiej – przynajmniej w tym przypadku :)), cóż, jak mówi staroindiańskie przysłowie: „małe jest piękne” ;)). Na pocieszenie mieliśmy genialną lokalizację. Trzy miejsca koło siebie w środkowym, czteromiejscowym rzędzie. Niesamowity bonus polegał na tym, że byliśmy obsługiwani zarówno przez stewardesę tak z prawa jak i z lewa (dzielą się tym wielkim rzędem, po dwie osoby do lewej i dwie do prawej), a nigdy się nie zdarzało że obsługiwały równocześnie. Braliśmy więc też i „dla kolegi”, który siedział obok i czekał na spóźnioną stewardesę z drugiego rzędu, po wcześniejszym szczerym uśmiechu i oczkach w stylu kota ze Shreka :)) . Kiedy rzeczona spóźniona się pojawiała, po poczęstunku z przeciwnej strony nie było już śladu, więc przysługiwała nam kolejna dolewka. I tak w kółeczko :). Zdecydowanie godne polecenia miejsce;))). Sam lot nużący, trwał ok.10 godzin, nogi nam trochę spuchły ale po rozruszaniu wszystko wróciło do normy – nie taki więc diabeł straszny. Czas lądowania też ułożył się nam bardzo pomyślnie. Już od następnego dnia lotnisko było sparaliżowane przez protest „żółtych koszul”, który przybiera coraz radykalniejsze formy, podobno są już pierwsi ranni. Zdążyliśmy więc prawie rzutem na taśmę :)). Mały załatwił wizę na tyle szybko (1000 B), że przy odbiorze bagażów pojawił się przed nami. Niestety jego wiza wygasa po 15 dniach, kiedy nasza dopiero po 30. Cóż, może będzie musiał wziąć udział w tzw.'biegu po wizę” do Malezji i z powrotem.
Na lotnisku nie daliśmy się zaciągnąć naganiaczom do taksówki i specjalnym autobusem z najniższego poziomu lotniska AE2 za 150 B dojechaliśmy w okolicę Khao San Road (turystyczne getto w Bangkoku, skupisko tanich hosteli) gdzie mieliśmy już wcześniej przez Internet zarezerwowane noclegi w hostelu/guest housie Roof View Place (przy okazji rezerwacji hosteli przez Internet okazuje się że za te same noclegi hostelworld.com pobiera większą prowizję niż hostelbookers.com, choć nie zawsze mają ten sam wybór). Nocleg w klimatyzowanym, prywatnym pokoju z toaletą i prysznicem kosztował ok. 300B od osoby za noc. Dobre miejsce na miękkie lądowanie w Tajlandii :).

sobota, 22 listopada 2008

party pożegnalne kam i takie takie


Chciałam skromnie podziękować wszystkim obecnym za przybycie :) Było super i już powoli tęsknie za ta naszą Amazingstoke dziurą a jeszcze bardziej za ludźmi... Nigdy też więcej nie będe piła sambuci i popijała jej piwem- przez to zdradliwe cholerstwo cały następny dzień bolała mnie głowa - a do pracy wstać trzeba było... :)
Do tej pory tez zastanawiam się dlaczego m
am zdjęcie brzucha mojego małego Stiviego - co tam się działo?! ;) hehe :D - mój następny post, mam nadzieję, będzie już z Bangkoku - mamy 3 noce w 'luksusowym' apartamencie z goracą wodą - wow - Piotras zaszalał :) ja tylko muszę pozbyć się tej paskudnej grypy i dokończyć pakowanie plecaka...

http://picasaweb.google.com/pinkpoony/MyLeavingDo#