Dlaczego 3 słoniki?

Dlaczego Trzy Małe Słoniki? Ano dlatego, że jest nas trójka (i może nawet tak pozostanie przez najbliższe 6 m-cy, kto wie?), w tej części świata mają hopla na punkcie słoni (wiadomo, trąba do góry, te sprawy :), a także słonik... yyy... znaczy słoń to symbol mądrości, siły i pomyślności fortuny, a i piwo które nas tu ujęło swym smakiem od pierwszego kontaktu nazywa się...yyy... no właśnie mamy jeszcze niejakie problemiki z miejscowym "alfabetem robaczkowym" :)) ale na naklejce są dwa białe słoniki, więc jak mamy ochotę na piwko grypsujemy w naszym slangu: "to jak? co pijemy? białe słoniki oczywiście :))!!!!", aha ponieważ słoniki na naklejce są białe, pasuje to do naszej "rasowej" sytuacji w środku Azji. Jeśli zaś chodzi o owe białe słoniki, to okazało się że to piwo marki Chang, z dwoma białymi słonikami w herbie, browar ten jest sponsorem Evertonu, a chang znaczy po prostu słoń... ot i cała tajemnica :)). Tak oto wygląda krótkie wytłumaczenie "co i jak" w tej materii, więc optymistycznym "I oby trąba twojego słonia nie trafiła w kaktus " ('Zmiennicy') :D
pozdrawiamy i życzymy pięknej zimy w Polsce:)



czwartek, 19 listopada 2009

Zmiana

Przyszła pora chłodów, więc najwyższy czas zmienić klimat na cieplejszy. Z racji tego że celem mojej podróży jest Afryka Zachodnia, a skład ekspedycji się zmienił, postanowiłem ruszyć z nowym blogiem. Zapraszam do lektury i komentarzy.
http://zahoryzont.blogspot.com/

niedziela, 10 maja 2009

Kuala Lumpur

Przyjeżdżając tutaj ogarnia mnie takie samo uczucia jak gdy przyjeżdżam do Bangkoku. Czuje dziwne podniecenie, źrenice mi się rozszerzają i uśmiech pojawia mi się na twarzy. Wszystko to dzieje się bez jakichkolwiek zabronionych środków farmakologicznych, ja po prostu lubię tu być.

Autobus dowiózł mnie idealnie pod Chinatown, miałem więc 300m do Hostelu w którym zatrzymaliśmy się ostatnio. Backpackers Travellers Inn oferuje wspólne pokoje w super cenie 11RM od łóżka. Na górze jest bar, taras z którego widać całą dzielnicę, na dole internet, a dla posiadaczy laptopów w całym budynku WiFi za 5RM dziennie.

Ostatnim razem zwiedziliśmy stolice bardzo dokładnie, jednakże było kilka miejsc które chciałem ponownie zobaczyć. W piątek wybrałem się do Muzeum Narodowego. Ostatnio zafascynowała mnie jego interaktywność – filmy, projekcje 3D, symulacje trzęsień ziemi itp. I tym razem było super. Aby ochłonąć od wrażeń przysiadłem na lodach w kafejce w pobliskim parku. Potem, sprawdziłem jak i za ile z dworca można dojechać do lotniska. Autobusy kosztują 9RM i jeżdżą co 15min.

Gdy wróciłem do hostelu wziąłem prysznic i jako że się już zrobiło chłodniej poszedłem coś zjeść dziś Kuchnia Indyjska:)

W ciągu całego wyjazdu schudłem 12kg i postanowiłem trochę się podtuczyć. Ale co z tego jak żołądek jest skurczony i wepchać się do niego za dużo nie da, a to na każdym kroku takie pyszności.

Sobota to spacer pod Petronas Tower czyli witamy w stolicy ze szkła i metalu. Cały dzień spędziłem na szwendaniu się po okolicy, prosta rzecz a tyle przyjemności. Wieczorem kolacja tym razem kuchnia Malezyjska :)

Niedziela to czas rozstania z miastem. Wymeldowałem się z hostelu i kolejką ruszyłem na Dworzec Główny. To tylko jeden przystanek ale nie chciało mi si dźwigać plecaka, a bilet kosztuje ringgita. Na dole dworca stoją autobusy na terminal, kupiłem bilet za 8RM i po godzinie byłem na miejscu. A teraz czekam na samolot. I cóż mogę dodać - żegnaj Azjo, oby nie na długo!

środa, 6 maja 2009

Powolutku, powolutku w stronę Kuala Lumpur.

W Georgetown zabawiłem niecałe dwa dni. Nadchodzi chyba pora monsunów, bo przez większość czasu padało. Postanowiłem się ruszyć w stronę wschodniego wybrzeża, z nadzieją że tam nie pada. Najpierw pojechałem do Kota Baru. Bilet kosztował 38RM, a podróż trwała ponad 7 godzin. Zatrzymałem się tu na dwa dni, ale deszcze goniły mnie nadal. Miasto jest ładne, malutkie i nie za bardzo jest co tam zwiedzać. Jest tam wierza zegarowa,muzeum, centrum kulturalne ale niestety w poniedziałki zamknięte. Potem ruszyłem do Kuala Terenggu bilet 18RM i trafiłem do kolejnej dziury. Znowu zostałem na 2 dni, a całe miasto zwiedziłem w pół z główną atrakcją Białym Meczetem. Miałem nadzieje że poopalam się na plaży, bo pogoda poprawiła się znacznie, ale niestety plaży nie było, to znaczy była ale stały na niej jakieś koparki i spychacze. W hostelu, w którym spałem, dowiedziałem się od innych backpackersów że takie same rozrywki czekają mnie w Kuantan, a na dodatek ceny noclegów zaczynają się od 35RM. Zrezygnowałem i postanowiłem od razu jechać do Kuala Lumpur. Coś to wschodnie wybrzeże jakieś takie biedne, gdybym miał więcej czasu mógłbym pojechać trochę w głąb kraju, dalej od brzegu. Widziałem tam piękne góry po których można by chodzić tygodniami. Niestety do wylotu zostało już tylko kilka dni.

wtorek, 28 kwietnia 2009

Langkawi plaża, morze i ....


Wylądowałem w Langkawi. Od razu, po wyjściu z promu, człowiek wchodzi na ciąg bezcłowych sklepów. Można tam kupić wszystko, od elektroniki, po perfumy i oczywiście tani alkohol. Niestety, aby z przystani promowej dostać się do Pentai Cenang, gdzie wreszcie z chłodnym piwkiem można usiąść nad brzegiem morza i rozkoszować się zachodzącym słońcem trzeba pokonać jakieś 20km. Jako że na wyspie nie ma transportu publicznego jedynym rozwiązaniem jest wzięcie taksówki za 24RM ( tu przypominam 1 ringgit to około 1 złoty, łatwo się liczy) Ja, starym, harcerskim sposobem postanowiłem złamać tą zasadę i wyszedłem na stopa. Czekałem, czekałem, trwało to dobrą godzinę, a w międzyczasie podjechało z osiem taksówek. Miałem jednak szczęście zatrzymała się dwójka Australijczyków, którzy wynajęli tu samochód. Notabene wynajęcie auta jest tu tanie za 3 dni zapłacili 85RM.

Znalazłem nocleg w Gecko Guesthouse, polecany przez LP. Dorm kosztował 15RM był tłoczny, duszny, pełen piachu, zapachu olejku do opalania i zapełniony w 100% freakami ale o to mi chodziło, bo zaczynało mi się trochę nudzić.

Plaże tutaj są białe, morze ciepłe, a słońce opala na heban. W okolicznych knajpkach jedzenia wyśmienite i to za przystępną cenę, a cena piwka zaczyna się od półtora ringgita. Dla lubiących mocniejsze sporty, litrowa butelka Bacardi kosztuje 30RM Ludzi nie zbyt dużo, wiadomo kryzys :) a po godzinie w tej mieścinie człowiek czuje się jak u siebie. Z morskich rozrywek są kajaki, narty wodne, wycieczki na pobliskie wyspy, nurkowanie i sailgliding. Czyli żyć nie umierać.

W takich warunkach nawet nie wiem kiedy minęły cztery dni.

Należę do ludzi którzy nie usiedzą w jednym miejscu, dlatego postanowiłem ruszać na stały ląd. Z powrotem wracałem taksówka z trójka Niemców, więc podzieliliśmy koszty na czterech.

Moim następnym punktem podróży był Georgetown. Można tam dopłynąć wprost z Langkawi ale kosztuje to 60RM. Popłynąłem do Kuala Perlis za 18RM. Stamtąd miał być jakiś przewóz w moim kierunku ale okazało się że się spóźniłem. Nie było sensu czekać aż do rana, w mieście, w którym nie ma nic. Musiałem więc wziąć kolejną taksówkę, tym razem do Kangar za 14RM. Miałem szczęście, od razu załapałem się na autobus do Butterworth za 13,60RM a stamtąd prosto promem do Georgetown za 1,20RM. Oszczędziłem 23RM co akurat wystarczyło na jeden nocleg.


sobota, 25 kwietnia 2009

Kierunek Langkawi - bezcłowy raj.

Hat Yai było tylko moją stacją przesiadkową, byliśmy tu już wcześniej pół roku temu i od tego czasu miasto się w ogóle nie zmieniło. Do Langkawi miałem odpłynąć promem z miasta Satun, ale obawiałem się że na ten ostatni o 16tej mógłbym nie zdążyć. Zamelinowałem się w hostelu Cathay, jedynka za cenę 160B, a od sąsiadów z hotelu można było ciągnąć wi-fi.
W biurze informacji turystycznej dowiedziałem się że autobus w kierunku Satun jeździ spod wieży zegarowej z częstotliwością 20 minut.
Gdy rano zjawiłem się w wyznaczonym miejscu okazało się że jeździ tam tylko autobus do Padang Besar, na szczęście miejscowi wytłumaczyli mi gdzie mam się udać. Wystarczyło podejść 300m w kierunku fontanny i tam w jakimkolwiek miejscu na ulicy Niphat Songhkrao łapać busa na stopa. Tak też uczyniłem. Podróż trwała z trzy kwadranse i kosztowała 63B. Żeby dostać się do przystani promowej poszedłem na drogę wyjazdową z miasta i tam załapałem się do pomarańczowego pickupa. Podróż trwa 20 minut i kosztowała 30B, ale mam uczucie że kierowca mnie naciął na dychę.
Prom miałem za godzinkę. Kupiłem bilet za 300B ostatnie drobne zainwestowałem w Changa i cierpliwie czekałem. Mniej więcej 20 min przed planowanym odbiciem od portu zaczęła się kontrola paszportowa. Wszystko szło sprawnie i odpłynęliśmy zgodnie z planem. Po drugiej stronie znowu odprawa, tym razem malezyjska i witamy w bezcłowym raju.

piątek, 24 kwietnia 2009

Bangkok po raz piąty

Tak, to już piąta wizyta w Bangkoku w ciągu pięciu miesięcy, myślę że ostatnia. Pewnie jak bym musiał tyle razy jechać do Warszawy to wolał bym się powiesić, ale Bangkok to co innego, to dopiero stolica!!! W piątek udało mi się odebrać paszport i to bez żadnych zgrzytów. Niestety termin mojej wizy do Birmy minął 22go, szkoda, trzeba zmienić plany. Na trzy dni zamelinowałem się w moim hostelu. Tu przed wyjazdem zostawiłem bagaże i zarezerwowałem nocleg mniej więcej na ten dzień.

W mieście panował upał więc zwiedzać to raczej mi się nie za bardzo chciało, zresztą miasto znam już dość dobrze. Postanowiłem okupić się w ciuchy, moje rzeczy po pół roku nadają się do wyrzucenia, zresztą i tak pozbywałem się ich sukcesywnie. W piątek wybrałem się na zakupy na targ w okolicy Th Krung Kasen, dokładnie trudno mi to umiejscowić. Na targ natrafiłem jadąc autobusem 57 na dworzec. Oprócz targu z super ciuchami i cenami, jest tam w pobliżu wielkie centrum hurtowe mieszczące się w kilku piętrowym budynku, tam zakupy można zrobić w klimatyzowanym budynku. W sobotę oczywiście ostatnie suweniry na targu Chatuchak.

Wieczorem pożegnanie z miastem, będzie mi go brakować, tego ruchu, smogu, upału, uśmiechniętych mieszkańców, wszędobylskich turystów, przydrożnych straganów z żarciem, chłodnego Changa wieczorem....

O godzinie 22.30 wpakowałem się do pociągu do HatYai, teraz już wiedziałem trzeba się ciepło odziać bo klima działa aż za dobrze. Przede mną 14 godzin jazdy.

Do zobaczenia Bangkoku.

wtorek, 21 kwietnia 2009

Sukothai

Z Phitsanoluk, pieszczotliwie nazywanego przez miejscowych Filokiem, do Sukothai jedzie się niecałą godzinkę. Dworzec autobusowy jest trochę na uboczu. Do centrum można dostać się tuk-tukiem, motorkiem, pickupem lub piechotą. Jako że nie miałem plecaka, który czekał na mnie w hotelu, w Bangkoku, postanowiłem iść na własnych nogach. Zasięgnąłem języka i dowiedziałem się że prowadzi tam mała przecinka zaraz za zielonym budynkiem. Jest to góra 10minut drogi i dochodzi się do mostu przy którym rozlokowane są hostele. Ja wybrałem Friend's Guest House. Może nie był tani 250B za pokój, ale cóż to był za pokój!!! Jak bym miał rower to mógłbym po nim jeździć, na łużku można było grać w chowanego, a do tego prysznic z ciepłą wodą, klima, 100kanałów w TV i WiFi. W dodatku byłem jedynym gościem i choć właściciel wydawał się być „ciepłym”, postanowiłem się tu zatrzymać do czasu wyjaśnienia sprawy z moim paszportem.
Pierwszego dnia o 8.00 rano wybrałem się do Parku Historycznego, w którym mieszczą się ruiny świątyń sprzed kilkuset lat. Można tam dojechać za 10B ciężarówką przerobioną na autobus - kabriolet, takim cudem jeszcze nie jechałem ale było OK i co najważniejsze chłodno.
Jako że świątynie rozrzucone są na sporej powierzchni najlepiej za 30B wynająć rower.
Z pełną butelką wody ruszyłem w upalną trasę. Cały teren podzielony jest na dwie części północną która oficjalnie mieściła się za murami i centralną. Oprócz tego gdzie się człowiek nie ruszył to na każdym kroku nabijał się na pozostałości z przeszłości. Do każdej ze stref trzeba za 100B kupić bilet, ale to dobrze wydane pieniądze. W części północnej w Wat Si Chum jest przeolbrzymi posąg Buddy. Wygląda to tajemniczo jakby Budda schował się za wielkimi drzwiami i spoglądał z boku. Ogrom figury powalił mnie prawie na ziemie – CUDO.
Jadąc dalej wjeżdża się do otoczonej fosą świątyni Wat Phra Pai Luang.
Ale Najlepsze widoki zostawiłem sobie na koniec. Centralna zona powala. Kilka olbrzymich świątyń położonych w jednym miejscu ze znajdująca się na wyspie Wat Sa Si. Ale chyba największe wrażenie robi największa Wat Mahathat. Wśród tych wszystkich budowli znalazłem Wat Si Sawai która swoim wyglądem przypomina te z Angkor Watu.
Jeździłem dobre 5 godzin podziwiając okolice. Znowu zdałem sobie sprawę jakie to musiało sprawiać wrażenie i jak wpływać na ludzi którzy tu pielgrzymowali i to w tym czasie, kiedy u nas były w większości drewniane kościółki.
Bardzo mi się tu podobało znów mi się przypomniał wspaniały czas jaki spędziłem w Siem Rap, z tym że tu prawie nie było turystów i wśród tych ruin można się było na spokojnie zapomnieć :)
Zbliżała się 15ta, wysuszony, przegrzany i zmęczony oddałem rower i wróciłem do miasta.
Nieopodal miejsca gdzie mieszkałem był mały nocny targ na którym się stołowałem. Wybór miejscowej kuchni był naprawdę niczego sobie. Próbowałem wielu rzeczy, ale mimo że sprzedawcy mnie zachęcali, nie zjadłem pieczonych świerszczy, podsmażanych na miodzie koników polnych czy smażonych larw. Jakoś nie mogłem się przemóc.
Zostałem tu jeszcze 2 dni, praktycznie nie robiąc nic. Rany się już zaleczyły i zostały tylko strupy, mogłem sobie pozwolić na kąpiel w pobliskim basenie. Po odpisywałem na maile, powklejałem moje wylewy do bloga, zrobiłem porządki w zbiorach zdjęć. Opalałem się, oglądałem TV po prostu luzzz.
Aż dostałem telefon z Bangkoku że odesłano mi paszport. Koniec laby czas wracać!!!

sobota, 18 kwietnia 2009

Phitsanulok

Na dworcu w Phitsanulok znalazłem się koło godziny 20tej. Zrobiło się ciemno, a ja musiałem znaleźć jakiś nocleg. W Lonleju nie było mapki miasta, ale za to było dość dobrze wytłumaczone gdzie w pobliżu znajduje się hotel o znajomej nazwie Londyn. Mimo że nazwa znajoma miałem trochę problemów z trafieniem, a dokładnie ze zlokalizowaniem tego miejsca. Problem polegał na tym że plafon z nazwą był napisany po Tajsku, a do recepcji wchodziło się jak do wielkiego garażu. Nie było tam drzwi tylko zasuwana metalowa brama. Wynająłem pokój na jedną noc za 200B. W środku żadna rewelacja coś pomiędzy klatką schodową a magazynem, ale było w miarę czysto, wiatrak kręcił się nad głową więc jak na te kilka godzin snu czemu nie.

Rano ruszyłem na zwiedzanie, najpierw biuro informacji turystycznej, w niedziele otwarta, gdzie wydębiłem mapkę i zdobyłem garść informacji o okolicy.. Zasadniczo główną atrakcją miasta jest kompleks świątyń Wat Yai. Znajduje się tam kilkanaście budynków, trochę ruin i niezliczona ilość posągów Buddy. Miałem szczęści gdyż akurat był Songkran festiwal dlatego było mnóstwo ludzi, a na dodatek stragany ze smakołykami i pamiątkami i gdyby nie wszechobecny zapach kadzidełek można by pomyśleć że jesteśmy gdzieś w Polsce na odpuście. Ludzie się modlili palili świeczki, wspomniane kadzidełka, a na jednym z placów gdzie były ustawione małe posążki Buddy, wierni chodzili od jednego do drugiego i polewali je wodą z małych miseczek. Miało im to przynieść szczęście w nadchodzącym roku.

Cały kompleks świątynny położony jest nad rzeką. Na drugim natomiast brzegu, znajdują się ruiny starszych świątyń, oraz pomnik, jak mi się zdaje, jednego z królów.

Ogólnie miasto bardzo miłe i ładne. Miałem jeszcze zwiedzić fabrykę posągów Buddy, ale była na drugim końcu miasta, w przeciwnym gdzie był dworzec więc zrezygnowałem.

Pojechałem autobusem(39B) do Sukhothai.

piątek, 17 kwietnia 2009

Bangkok – wizyta ekspresowa

Przyjechałem na terminal północny koło szóstej rano, wczesna pora ale autobus nr 3 już jeździł na Banglamphu. Kierowca szczątkowym angielskim, powiedział że coś jest nie tak i muszę pod Kho San Road podejść kawałek. Gdy dojechałem na miejsce wszystko się wyjaśniło. Okazało się że dzień wcześniej jacyś ludzie gonili się po ulicach samochodami i strzelali do siebie nawzajem ale o co chodzi to nie wiem tego do teraz. Oj, nie miło powitał mnie Bangkok. Następną wtopą było to, że nie mieli wolnych pokoi w moim ulubionym hostelu, a w innych zostały tylko te drogie. Mogłem poczekać aż coś się zwolni do 11tej ale trochę zależało mi na czasie. Zamelinowałem się po drugiej stronie Kho San w Bella Bella House, ale mimo że cen 200B mi odpowiadała to nie czułem tam tej swojskiej atmosfery co wcześniej. Za dużo białych z tej strony getta, na szczęście to tylko jedna noc.
Wziąłem prysznic i ruszyłem do ambasady. Najlepiej tam dojechać metrem i podejść kawałek. Ambasada mieści się przy ulicy Rama IX . Miałem na początku problem ze zlokalizowaniem adresu, bo szukałem jakiegoś domu, domku, willi czy coś takiego, a tu się okazało że wszystko mieści się na ostatnim 25 piętrze wielkiego budynku. Przywitał mnie polski żołnierz przebadał mój plecak na zawartość bomby i wpuścił do małego pomieszczenia. Tam, po 3 minutach, za pancerną szybą, pojawił się pracownik sekretariatu. Wyłuszczyłem mu całą sprawę i umówiliśmy się że da mi znać gdy paszport pojawi się w ambasadzie. Podziękowałem uprzejmie i wróciłem do getta.
Nie było sensu czekać na paszport w stolicy postanowiłem zatem dogłębniej zwiedzić środkową część Tajlandii.
Rano wymeldowałem się z hostelu i dokulałem się na dworzec. Kupiłem sobie bilet w 3 klasie za 269B na GODZINĘ 14.30 Tańsze miejsca już były wykupione więc przypadł mi wagon z miękkimi siedzeniami i muszę przyznać luxus.

wtorek, 14 kwietnia 2009

Songkran festival.- Śmigus Dyngus na obczyźnie

Wróciliśmy z „końca świata” w niedziele. Tak się miło złożyło że to właśnie czas Świąt Wielkanocnych. W Tajlandii w tym czasie akurat przypada święto Songkran. Chcąc zgłębić o co chodzi w tym święcie zasięgnąłem języka u kilku osób. Niektórzy mówią że to powitanie pory deszczowej inni że to z okazji najgorętszego okresu, jeszcze inni że to Tajski Nowy Rok, urodziny Buddy..... nie ważne, polega to ogólnie na polewaniu wszystkiego co się rusza wodą, taki nasz świąteczny Śmigus Dyngus tylko na znacznie szerszą skalę. Jest to niewątpliwie wielkie tajskie święto, wszyscy mają wolne,szaleją, alkohol leje się strumieniami, setki ofiar na drogach ale w przeciwieństwie do naszych świąt nikt nie maluje sobie jaj, a szkoda mogło by być wesoło :)))

Ludzie na swoje pickupy ładują 100,200 litrowe beczki z wodą plus obsługę do polewania, skrzynki piwa i tak jeżdżą po mieście polewając się nawzajem. A gdy zabraknie wody, nie ma problemu, przy ulicach, w miejscach hydrantów ustawione są automaty, gdzie po wrzuceniu 5 batów można zapełnić pustą bekę. Można też zgłosić się do stojących przy chodniku nieznajomych, którzy najpierw obleją cię wodą, a potem do tankują do pełna. Zabawa jest super, a wszystko przy 30 stopniowym upale. Na takie warunki klimatyczne w Polsce podczas śmigusa nie ma co liczyć, a szkoda.

Oficjalnie zabawa miała trwać do 14go ale gdzie tam, jeszcze 16go się polewali.

Z racji że całe ręce i kolana miałem pokryte opatrunkami, udawało mi się w miarę sucho przemykać po ulicach. Czasami tylko, gdy nie uważałem, ktoś polewając inny samochód, mnie również przypadkowo zmoczył. Ogólnie gdy mówiłem że jestem po wypadku i pokazywałem bandaże wszyscy znacząco kiwali głową i dawali mi święty spokój.

W takich oto warunkach przyszło mi zwiedzać miasto, a muszę przyznać że jest naprawdę piękne. Co rzuciło mi się w oczy, to to, że wszystkie świątynie są odnowione i zadbane, znaczy się „lud wierzący wielce jest..”

Niestety przyszedł 16ty i trzeba było się zwijać do Bangkoku zobaczyć co tam słychać z moim paszportem. Kupiłem najtańszy, bilet ekonomi za 465B i w czwartek o 17.30 zjawiłem się na dworcu. Autobus miał być o 18tej ale jak się okazało się zepsuł. Podstawili za to wygodny, Vipowski autobus. Nie musiałem nic dopłacać i tak o 6tej rano znalazłem się w stolicy.