Denpasar to miejsce którego szczerze nienawidzę, pełno naciągaczy, ściemniaczy i kłamców, w dodatku syf, brud i ogólny chaos. Niestety żeby dostać się na Jawę z Bali trzeba tu być, mam nadzieję że los nie rzuci mnie już nigdy w te rejony, Balijczycy to same zakłamane chamy traktujący cię jak „biały portfel”-porażka ale to moja osobista opinia.
Udało nam się ominąć ich wszystkich i zakupiliśmy bilet za 215000Rp bilet do Yogyokarty, przynajmniej oficjalnie. Bus odjeżdżał o 19tej, niestety był to pierwszy stycznia i wszyscy wpadli na pomysł by wracać tego dnia z powrotem, także tłok na drogach był niemiłosierny a autobus poruszał się żółwim tempem. Na przystani promowej musieliśmy odstać swoje 4 godziny, godzinkę po drodze bo autobus złapał gumę i dopiero o 9tej byliśmy w Surabaji. Dlaczego w Surabaii? bo większość pasażerów tu wysiadała i dla naszej trójki i dla jeszcze jednego Indonezyjczyka kierowcy nie opłacało się jechać dalej więc nas wysadził. Dał 3dychy jakiemuś miejscowemu ściemniaczowi żeby nam znalazł miejsce w autobusie i pojechał. Firma która nas tak wyrolowała nazywa się MEGAH – nigdy nie korzystajcie z ich usług, a najlepiej podpalcie im autobus.
Ściemniacz załatwił nam przewóz ale w zwykłym autobusie ekonomi, który zatrzymuje się wszędzie, jeździ po największych wiochach jest przepełniony i bez klimy. Nie polepszyło nam nastroju że nie musieliśmy za to płacić bo i tak wiedzieliśmy że straciliśmy na tej zamianie 50000 Rp.
Autobus magiczne 300km robił 9 godzin, a cała nasza droga zajęła nam 23 i pół godziny - masakra :((((
Wylądowaliśmy w Yogyakarcie na dworcu autobusowym Giwangan na południu miasta. Do centrum dostaliśmy się miejskim busem (3000 Rp), co prawda z dwoma przesiadkami ale obsługa dobrze znała angielski więc nie było z tym problemu.
Wysiedliśmy przy głównej arterii miasta Jalan Maliboro, niestety Yogya (czyt. Dżogdża – tak pieszczotliwie nazywane jest to miasto) powitała nas deszczem i w takich warunkach przyszło nam szukać hostelu (po indonezyjsku: losmen). Udało się po kilkunastu próbach, znaleźliśmy nocleg w Losmen Supermen za 80000 Rp za pokój, schludny przestronny z prysznicem i toaletą „na Małysza” ale bez okna – co jest w tych rejonach świata standardem.
Najbardziej znanym lokalnym produktem jest Batik, ręcznie robiony wzór za pomocą wielokrotnego farbowania tkaniny wcześniej pokrytej woskiem, ciekawa sprawa ale mnie się to nie podobało. Sklepików z tymi dziełami jest mnóstwo, a nazywają się one szumnie 'art gallery'. Przy wejściu do każdego z nich jesteś częstowany herbatą i tą samą gadką - że to jest tylko oryginalny batik, a inne to podróby. Potem zaczynają się negocjacje od 50$ ale jako że jesteś student to 20% ceny, a wy z Polski! to jeszcze taniej, a w ogóle to ile macie pieniędzy? Dobrze sprzedam wam za 15 dolarów bo was lubię ale nie zarobię na tym nic.
Po wypiciu z czterech herbat i obejrzeniu tych samych chłamów poszliśmy skosztować miejscowego specjału zwanego GUDEG -> to ryż z jackfruitem (do dziś nie znamy polskiej nazwy tego owocu) z pikantnym sosem kokosowym, tempeh, kurczakiem lub wołowiną i wędzonym jajkiem na twardo.
Resztę popołudnia staraliśmy się zorientować jak się dostać na Borneo. Samolot, ze względu na cenę nie wchodził w grę, więc pozostał nam tylko prom. Niestety daty i godziny odpływu były różne w różnych agencjach i zupełnie inne w Internecie. Zaufaliśmy internetowi i oficjalnej stronie przewoźnika - prom miał odpływać za 2 dni o 15tej z portu w Semarang, jakieś 3 godziny jazdy na północ od Yogyakarty.
Pobudkę następnego dnia mieliśmy przed piątą rano, gdyż dzień wcześniej za 45000 Rp od osoby wykupiliśmy w agencji turystycznej przejazd do Borobudur, wspaniałej hinduistycznej świątyni wpisanej na listę UNESCO znajdującej się jakieś 40 km na północ od Yogyakarty. Bilety wstępu do samej świątyni kupiliśmy jako studenci za równowartość 7 US$ (normalny11 US$). Co prawda tylko Kami miała legitymację studencką, my posługiwaliśmy się dowodami osobistymi ale też dało radę. Na wschód słońca nie zdążyliśmy ale wczesnym rankiem (6 rano) byliśmy tam praktycznie sami. Świątynia to ogromna, kilkupoziomowa piramida z czarnej, powulkanicznej skały z 432 posągami buddy oraz ze scenami z mitologii hinduistycznej wyrytych na płaskorzeźbach, zapiera dech, naprawdę warto zobaczyć.
Po powrocie do miasta poszliśmy zwiedzać pałac sułtana - Kraton – porażka, nic ciekawego tam nie ma i szkoda na to pieniędzy. Warto natomiast wydać na rujak (czyt.rudżak) 5000 Rp - to takie posiekane owoce w karmelowo-chilli sosie - niebo w gębie. Jeszcze tylko wieczorne zakupy na Jalan Maliboro, która jest jednym wielkim targiem ze wszystkim, istny „kup pan pierdół”.Koszulki są tu do kupienia od dolara w górę, oprócz tego różne koraliki, paski, rzemyki, torby a do tego pełno kramów z jedzeniem. Muszę przyznać że klimat tego wielkiego targu jest pasjonujący. Dodatkowo Yogya jest miastem studenckim i bardzo kosmopolitycznym, co tworzy bardzo fajną mieszankę i super atmosferę, czuliśmy się tam naprawdę dobrze. Podobało się :)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz