Kiedy tylko przychodziła mi na myśl nazwa 'Brunei' - stawał mi przed oczami widok bajecznie bogatych, 'ropnych' szejków w mercedesach oraz ciągnąca się po horyzont, całkowicie pusta i bezludna pustynia, spod której tłoczone są kolejne miliony baryłek ropy. Może dlatego, że to sułtanat, a wyobraźnia ludzka tak kochająca drogi na myślowe skróty od razu umieszcza takie twory gdzieś hen, na Dalekim Wschodzie? Tymczasem nic z tego, bo chociażby skąd pustynia na Borneo :)?? Brunei Darussalam (tak brzmi pełna nazwa) najbardziej zaskoczyło mnie... swoją zwykłością :).
Naszą podróż do Brunei zaczęliśmy w Miri – malezyjskiej mieścinie bez jakiegokolwiek znaczenia strategicznego, o której nie dowiedzieliśmy się nic, poza istnieniem pewnej ilości miejsc noclegowych. W tej materii po raz kolejny uznaliśmy wyższość naszego nosa, oczu i końca języka nad słowo pisane. Kiedy to nasz przewodnik Lonely Planet wyraźnie podkreślał skromność tanich miejsc noclegowych w mieście, polecając hostel Highlands jako najlepszą opcję (gdzie zresztą spotkaliśmy Hannah – naszą współlokatorkę z Kuching), my udaliśmy się na własne poszukiwania, które zakończyły się rychło sukcesem i zamiast 'tylko' 25 RM za noc w pokoju wieloosobowym w Highlands, wzięliśmy duży pokój dwuosobowy z łazienką w bardzo przeciętnym, chińskim hotelu City Inn i tam we czwórkę (Kanadyjczyk Kelly nam towarzyszył aż do Kota Kinabalu) zapłaciliśmy za noc po 9 RM od osoby. Humory psuła nam tylko aura, lało od wieczora strasznie. Z Miri wyruszamy następnego dnia prawie o świcie a niebo płakało nad nami. Aby dostać się z Miri do stolicy Brunei – Bandar Seri Begawan trzeba się przygotować nie tylko na odprawę graniczną ale też i kilka przesiadek (w kasie dają całą rozpiskę trasy). Poranny autobus o 7:00 rano do brunejskiego Kuala Belait za 13 RM dowozi nas do granicy, gdzie bezproblemowo dostajemy 30 dniowe brunejskie wizy (Kanadyjczyk dostał tylko 14 dniową, jest to jedyny przypadek jaki znam, żeby przedstawiciel kraju stricte Zachodniego dostał krótsze pozwolenie pobytu niż przedstawiciele kraju nad Wisłą :)) - nasz cichy powód do radości ;)), zmieniamy autobus na brunejski, dojeżdżamy do rzeki, gdzie przesiadamy się na chybotliwą łódkę którą przekraczamy rzekę (do dziś nie wiemy czy to z braku mostu w okolicy czy też dla dodatkowych atrakcji serwowanych przez przewoźnika), następnie kolejnym autobusem dojeżdżamy wreszcie do Kuala Belait. Tam już czeka na nas minibus do Serii (1 B$), a w Serii ostatnia przesiadka do Bandar Seri Begawan (7 B$). Tak więc już około 13:00 byliśmy w stolicy! Po drodze mijamy może i lepsze auta niż w Malezji ale jakoś przepych i niesamowite bogactwo nie rzuca się w oczy, czego nie można powiedzieć o wszechobecnych pompach tłoczących coś z ziemi, ustawionych dosłownie wszędzie: przy placu zabaw dla dzieci, między blokami czy też na środku trawnika. Sprawdzamy też ceny paliw na mijanej stacji benzynowej – do dziś niepobity rekord cenowy litra paliwa wynosi 1,2 zł!! Największym problemem w Brunei jest znalezienie taniego noclegu. Na szczęście JEST OTWARTE (wbrew temu co twierdzi 'biblia tematu' Lonely Planet ://) schronisko młodzieżowe Pusat Belia Hostel przy Jl.Sungai Kanggeh (każdy autochton wskaże drogę), gdzie panuje pełny egalitaryzm finansowy i każdy zapłaci tyle samo za nocleg (niezależnie czy ma kartę członkowską Schronisk Młodzieżowych czy nie) czyli 10B$ i nie tylko jest to najtańszy nocleg w Bandar Seri Begawan (w skrócie: BSB) ale chyba i w całym Brunei. Niesamowity, jak na poziom skromnego z definicji kwaterunku w schronisku młodzieżowym, luksus bardzo nas mile zaskoczył, zwłaszcza kiedy z okna naszego czteroosobowego, klimatyzowanego pokoju (panie i panowie mieszkają w oddzielnych skrzydłach, Kami miała pokój tylko dla siebie, my mieliśmy namiastkę staroangielskiego klubu dla gentlemanów z napisem na drzwiach: ”women are not allowed” ;)) roztaczał się taki widok :))!
Zwiedzanie stolicy wg. niektórych może zająć od kilku godzin do całego dnia prawie. Wybraliśmy pierwszą opcję, co nie powinno dziwić gdyż była to jedna z najmniejszych stolic (81.000 mieszkańców) w jakiej dane mi było kiedykolwiek bywać. W centrum góruje budynek meczetu Omar Ali Saifuddien ze sztuczną minilaguną
kolejnym, żelaznym punktem programu jest wizyta w muzeum Royal Regalia (wstęp za darmo) czyli prywatnym muzeum sułtana, a dokładniej miejscu składowania pamiątek oraz najdziwniejszych i chyba też najbardziej niechcianych prezentów otrzymanych przez monarchę w czasie jego długiego i pełnego prosperity panowania. Nie znaleźliśmy żadnych polskich akcentów tamże (na pewno są w pałacu sułtana – tak nas zapewniono), za to ze dwa prezenty rosyjskie a nawet dar od prezydenta Autonomicznej Republiki Krymu ;)).Życie nocne stolicy tego ortodoksyjnie muzułmańskiego kraju (choć muzułmanami jest tylko 67% populacji) daje się streścić lapidarnym określeniem ”nie istnieje”! Ale jak może istnieć, skoro w kraju taniej benzyny sprzedaż alkoholu jest całkowicie zakazana. Słowiańska dusza długo by tu nie wytrzymała. Na pocieszenie, ceny jedzonka w lokalnych punktach gastronomicznych nie odbiegają radykalnie od normy azjatyckiej, nawet tej zawyżonej przez Singapur.
Na drugi dzień, znowu skoro świt, udajemy się autobusem ekspresowym (2 B$) do terminalu promowego w nieodległym porcie Muara, gdzie poza rozkładem promów najważniejsze wiadomości z innych sfer życia są także umieszczane na głównej tablicy ogłoszeń.
Prom płynący na trasie Muara – Pulau Labuan (17 B$, z czego bilet to 15 B$ a pozostałe 2 B$ to tak przez nas znienawidzony i całkowicie nie do uniknięcia podatek wyjazdowy) nie ma w sobie nic pasjonującego, za to nasz kolejny przystanek tak! Pulau Labuan jest małą, malezyjską wyspą będącą jedną wielką strefą bezcłową. W małym sklepie przy terminalu promowym na dziale alkoholi nie mogliśmy się powstrzymać i zaczęliśmy głośno mlaskać i wzdychać, budząc wesołość miejscowych. Ale jakże tu nie wzdychać, kiedy po abstynenckim Brunei trafia się do miejsca, gdzie 1l. (słownie: jeden litr!) rumu Bacardi kosztuje 30 RM czyli... 26 zł!!! Ta sama butelka, już na malezyjskim stałym lądzie, kosztowała ponad 100 RM. Przy okazji można się przekonać ile państwo zarabia na destylatach z trzciny cukrowej, ziemniaków czy zbóż wszelakich, które czasem umilają nam życie. Nasza dalsza droga wiodła przez przystań w Menumbok (15 RM), gdzie buddyjskim spokojem i dużym zasobem wolnego czasu skruszyliśmy twarde serca taksówkarzy i po którejś tam odrzuconej przez nas propozycji cenowej transportu do Kota Kinabalu, w końcu przystali na nasze warunki i za 25 RM od osoby zawieźli naszą czwóreczkę do stolicy regionu Sabah.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz