Kota Kinabalu to już nasz ostatni – przed odlotem na Filipiny, przystanek w Malezji. Jako, że czasu mało i bilet lotniczy do Clark zakupiony, musieliśmy działać 'szybko i sprawnie' – wszakże mieliśmy do dyspozycji tylko 4 dni na 'dzikim' Borneo...
Poszukiwania miejsca do spania zaczęliśmy na ulicy Jalan Gaya – backpackerskiego zagłębia w Kinabalu. Po odwiedzeniu kilku rekomendowanych przez nasza 'biblię' miejsc, gdzie łóżko w dormi kosztowało 20RM i więcej a często nie było miejsc, w bocznej uliczce (naprzeciw Summer Lodge) skusił nas niepozorny, niebieski szyld Blue Ocean Lodge. Ponieważ hostel ten nie figurował w Lonely Planet, był kompletnie pusty (!), cena za dormi nie odstraszała (19RM), a było czysto, w prysznicu woda ciepła, wi-fi i proste śniadanie w cenie – luksus taki, że żyć i nie umierać! :) Uroku miejscu dodawał kompletnie zbakany, aczkolwiek bardzo uroczy i pomocny pan pracujący w tzw. 'recepcji' :)
Wieczór spędziliśmy w bardzo miłym, kanadyjsko – holenderskim towarzystwie, konsumując nabyte wcześniej za przysłowiową 'złotówkę' litrowe Bacardi – Mały wpadł na genialny pomysł, aby pomieszać je z mleczkiem kokosowym i skondensowanym niesłodzonym – rezultat nakazywał nam czym prędzej udać się do sklepu po bardziej przyziemną popitkę... Przy okazji dostaliśmy namiary na kilka bardzo interesujących miejsc w Wietnamie jako, że Holender dopiero co stamtąd wrócił. Pokazał nam też zdjęcia z Nepalu, na który strasznie się nakręciłam – nie mogę się doczekać!
Następny dzień to latanie po agencjach, dowiadywanie się co, gdzie, z czym i jak, pranie i zakupy – jednym słowem PEŁNA ORGANIZACJA :) Prześladował nas jednak PECH. Z racji kosztów (najtańsza znaleziona przez nas opcja organizowana przez agencję: 650 RM) odrzuciliśmy dwudniowe wejście na Mount Kinabalu, zdecydowaliśmy się na rafting (spływ po rzece pontonem; 230RM – poziom III i IV – czyli całkiem ostro), niestety musieliśmy czekać na potwierdzenie daty, ponieważ poziom wody był dosyć wysoki (powodzie) i ze względów bezpieczeństwa spływy chwilowo odwołano. Aby nie tracić drogocennego czasu zdecydowaliśmy się odwiedzić i pokarmić orangutanki w Safari Park pod KK (nie tak czasochłonne i kosztochłonne jak wizyta w sławnym Sandokan) - nieczęsto nam się to zdarza ale tym razem skorzystaliśmy z pomocy agencji turystycznej. Zaplanowana na za dwa dni wycieczka została anulowana bo 'w poniedziałki nie ma' a pani w agencji była tak dobrze poinformowana, że zapomniała o tym drobnym szczególe. Trochę rozgoryczeni tymi niefortunnymi zbiegami okoliczności w niedzielę wybraliśmy się do Hot Springs (bilet wstępu 15RM jako że źródła leżą w granicach Parku Narodowego). Poplumkaliśmy się pod wodospadem w straszliwie zimnej wodzie, popływaliśmy w basenie i posiedzieliśmy w śmiesznych, wykafelkowanych dziurach na świeżym powietrzu, gdzie trzeba było czekać w nieskończoność aby napełniły się ciepłą, leczniczą (podobno) o żelaźnianym zapachu wodą – nie czuliśmy się po tym jakoś zbytnio 'uleczeni' ale było miło:)
W drodze do Rannau (gdzie łapaliśmy busa do Hot Springs, 16RM z KK) ujrzeliśmy majestatyczny szczyt Mount Kinabalu i zaniemówiliśmy z wrażenia.. PIĘKNY! Od tej chwili, razem z Piotrasem nie mogliśmy już myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, jakby się tam wdrapać i nie wybulić 650 ringgitów. Klamka zapadła – próbujemy organizować wszystko na własną rękę – bez pośrednictwa agencji - najwyżej się nie uda...
Wieczorkiem szybkie zakupy – zapasy na dwa dni, pakowanie plecaków i spać – czekała nas pobudka o 6 rano i ponad 6 km pod górę... Mały, który wciąż był 'na rekonwalescencji' zdecydował się jednak na rafting – bless him :) (relacja – czytajcie poniżej).
Następnego dnia (19.01.2009) udaliśmy się wcześnie rano na postój busów, próbując nakłonić każdego napotkanego białego aby jechał z nami – w Malezji busy nie odjeżdżają o wyznaczonej godzinie, tylko wtedy kiedy się napełnią, więc nasz był w tym interes aby znaleźć pasażerów! Udało nam się to w 20 minut! W czasie podróży do siedziby Parku Narodowego, skąd organizowane są wejścia na szczyt, poznaliśmy przesympatycznego Niemca, mieszkającego na stałe w Walii – Dirka – jak się miało później okazać, jednego z członków naszego zespołu.
Po dojechaniu na miejsce – niecałe 2 godz. (i tu postaram się przedstawić dokładny kosztorys – może komuś się przyda, z góry przepraszam członków naszych rodzin:) na dzień dobry opłata za wstęp do Parku Narodowego (15RM), której udało nam się uniknąć, jako, ze dzień wcześniej zapłaciliśmy za dokładnie to samo – cały myk polegał na tym, ze bilet ważny jest na 3 dni ale tylko wtedy gdy nocujesz w granicach parku – musieliśmy więc delikatnie 'nagiąć prawdę' i 15 ringgitów zostało w kieszeni :)
Następnie czekała nas próba załatwienia noclegu w schronisku – każdy rozsądny człowiek robił rezerwację wcześniej, przez telefon, internet lub agencję, więc my, z pewnymi obawami podeszliśmy do 'pani' pytając nieśmiało czy tam, 'hen, hen na górze' jest dla nas miejsce... 'Oczywiście, że jest, za jedyne 350 RM...' zwątpiliśmy... ale nasza desperacja i chęć zdobycia tej górki nie pozwalała odejść od biurka. Okazało się, że wersja za 350RM jest wersją 'de lux' w ogrzewanym pokoju wraz z pełnym wyżywieniem i jest oferowana jako opcja numer 1. Zapytaliśmy więc nieśmiało, czy nie ma czegoś tańszego, pani spojrzała na nas niepewnie i przyciszonym głosem powiedziała: 'tak, ale nie mówcie nikomu' – co samo przez się tłumaczy:) ogrzewany dormi – 80RM a nieogrzewany 60RM – jaka wielka była nasza radość! Wzięliśmy oczywiście najtańszą opcję, a pokój, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu dzieliliśmy z Dirkiem! Odesłano nas do następnego okienka, gdzie czekała nas opłata za pozwolenie na wejście – 100 RM + obowiązkowe ubezpieczenie – 7RM. Musieliśmy też wsiąść obowiązkowego przewodnika – maksymalna ilość osób w grupie to 6 więc znaleźliśmy grupę trzech kumpli – Christopher (angol), Christian i Tim (USA) + my i Dirk – koszt wynajęcia przewodnika oraz dojazd do szlaku zamknął się w 25RM na głowę, więc cała ta impreza kosztowała nas 240RM wraz z powrotem do KK – udało nam się zaoszczędzić ponad 400RM! Może i nie mieliśmy wykwintnego jedzenia, ale przecież nie o to w tym wszystkim chodzi...
Po załatwieniu wszystkich papierkowych formalności i otrzymaniu identyfikatorów uprawniających nas do wejścia na szlak, powitaliśmy naszego przewodnika o egzotycznym imieniu 'Kornelius' i wyruszyliśmy. Czekało nas 6km podejścia, gdzie przewyższenie oscylowało w granicach 1500 metrów – myślimy – nie jest tak źle!
Plan na ten dzień zakładał podejście na wysokość nieco ponad 3300m n.p.m. Po drodze, mniej więcej co kilometr, rozmieszczone były wiaty, gdzie można było usiąść, odsapnąć i napić się wody. Przy pierwszej, spotkaliśmy parę, która zdecydowała się zawrócić: myślimy – nieciekawie. Przy drugiej wiacie podchodziły do nas małe wiewiórki, bezczelnie prosząc się o jedzenie:
Szlak jednak technicznie nie okazał się zbyt trudny, po dwugodzinnej wspinaczce już byliśmy najwyżej w swoim życiu: 2634 m n.p.m
W połowie drogi złapał nas deszcz, który nie odpuścił już do końca dnia. Pomimo, że było ślisko i mokro to w dość niezłym tempie posuwaliśmy się naprzód; średni czas przejścia pierwszego etapu wynosił 4 do 5 godzin – nasz cały zespół pokonał go w 3 godziny i 45 minut wliczając w to około 45minut przerw. Mnie pod koniec zaczęła boleć głowa – czyżby choroba wysokościowa? Po dojściu do schroniska, łyknęliśmy ciepłej, rozgrzewającej herbatki za 6RM, ale nie ma się co dziwić cenie, bo całe zaopatrzenie wnoszone jest dzień w dzień, do góry, na plecach tragarzy...
Jako, że nic lepszego nie mieliśmy do roboty, udaliśmy się do naszego schroniska spać - Gunting Lagatan Hut, położonego 150 m wyżej niż to główne – Laban Rata. I wtedy właśnie dorwał mnie KRYZYS nr 1 – po półgodzinnej przerwie , herbatce i pobycie w ciepłym nie mogłam pokonać tych 150 m pod górę...wciąż też męczył mnie ból głowy... Piotras natomiast skakał jak sarenka i czuł się wyśmienicie.
Pokręciliśmy się jeszcze chwilę wokół schroniska pstrykając fotki otaczającemu nas górskiemu pięknu i poszliśmy spać – wszakże czekała nas pobudka o 2 w nocy i nocne podejście na szczyt, aby zdążyć na wschód słońca.
Wybór nieogrzewanego pokoju okazał się niezbyt fortunny – przez całą noc, przykryta trzema kocami, trzęsłam się jak galaretka, a na Piotrasa kapało 'coś' z sufitu jakoż, że zajął górną pryczę:)
Więc jak skowronki wstaliśmy rano, wypoczęci i wyspani. Nasza grupa, jako że nie mogliśmy pozbierać się do kupy, wyszła jako ostatnia - o 3:15. Ten etap okazał się nieco cięższy – początek to dosyć strome podejścia, liny i ciemno jak sami wiecie gdzie
Poniżej ja razem z Piotrasem na szczycie 'Lows's Peak' – dokładnie 4095,2 m n.p.m; godzina 5:17 :)
Z każdą minutą niebo rozjaśniało się, zmieniając swoje barwy – szokując nas grą kolorów – sami zobaczcie: (szczyt zwany Donkey's Ears - "ośle uszy") :
Na pożegnanie Chris wyciągnął piersióweczkę ze złocistą whisky – tu nas chłopak pozytywnie zaskoczył:) 'Strzeliliśmy więc po jednym' na miłe rozstanie, wymieniliśmy maile z ekipą, która naprawdę trafiła nam się świetna i wróciliśmy bez większych problemów do Kota Kinabalu (bus 16RM). Poniżej pamiatkowa fotka na pozegnanie:
Więcej zdjęc z Mount Kinabalu pod tym linkiem:
http://picasaweb.google.pl/trzysloniki/1920012009MountKinabalu#
W tym samym czasie Mały razem z Kellym wybrał się na rafting, relacja z tego, równie ekscytującego wypadu poniżej:
Kelly i ja dwóch gości którzy wybrali spienioną rzekę, a nie nudną górę :) Nie to nie prawda!!! Moim marzeniem było wejście na Mount Kinabalu, jednak wcześniejsza choroba, która ciągnęła się od Bali i nie do końca zaleczone kolano, gdy prawie wpadłem do krateru na Bromo, moje ambitne plany wejścia przesunęły na następną okazję, mam nadzieję że już niedługo :)
Nic to, nasza dwójka, nie bacząc na ulewy i powodzie panujące w Malezji postanowiła zdobyć rzekę Padas
Wyprawę zamówiliśmy sobie w naszym hostelu, okazało się że u organizatora cena była ta sama, jednak 230RM to dużo kasy, ale cóż to był mój pierwszy rafting i chciałem się rozdziewiczyć w tej sprawie.
Odebrano nas spod hotelu o 8 rano i po trzech godzinach jazdy przez góry Borneo dotarliśmy do miasteczka Tenom
Z dworca w tym mieście 2 razy dziennie odchodzi wąskotorówka pod wieś która jest początkiem naszej eskapady.
Gdy wysiedliśmy i wypakowaliśmy sprzęt, czekała nas krótka pogawędka na temat bezpieczeństwa i w drogę. Na pontonie płynęło 9 osób, czwórka turystów i reszta kierownictwo firmy którzy chyba przyjechali się rozerwać, a przy okazji nakręcić reklamówkę. My z Kellym zajęliśmy czołowe, przednie miejsca na pontonie. Sternikiem był fajny koleś podobny facjatą do Snoop Dogi Doga, o zaskakującej ksywie SNOOP. W sumie od oryginału różnił się tym, że tam gdzie Snoop miał w zębach przednich diamenty , on po prostu nie miał przednich zębów.
Rzeka miała kolor brązowy i była serio szybka po kilkutygodniowych opadach. Cała trasa spływu była podzielona na 2 etapy przedzielone wyżerką,
Pierwszy etap to górny bieg rzeki, około 8 zakrętów, szybki zjazd w dół, tak że wiosłowaliśmy bez przerwy. Oczywiście na pierwszym zakolu wszyscy byli mokrzy, ale to nic, radość przeogromna.
Było super, ale dla mnie, który robił już bardziej ekstremalne rzeczy to taki „mały strach” który nie może podnieść za bardzo ciśnienia. Kelly dla którego to był już czwarty rafting, powiedział że ten był najlepszy. Cóż, ja się dopiero rozsmakowałem. Mimo że w 7 stopniowej skali spływów miał trudność 3-4, czekam na większe emocje które mam nadzieje spotkają nas w Nepalu,ale to dopiero późną wiosnom.
A następnego dnia czekał nas lot do Clark na Filipinach ale to już oddzielna historia..