Dlaczego 3 słoniki?

Dlaczego Trzy Małe Słoniki? Ano dlatego, że jest nas trójka (i może nawet tak pozostanie przez najbliższe 6 m-cy, kto wie?), w tej części świata mają hopla na punkcie słoni (wiadomo, trąba do góry, te sprawy :), a także słonik... yyy... znaczy słoń to symbol mądrości, siły i pomyślności fortuny, a i piwo które nas tu ujęło swym smakiem od pierwszego kontaktu nazywa się...yyy... no właśnie mamy jeszcze niejakie problemiki z miejscowym "alfabetem robaczkowym" :)) ale na naklejce są dwa białe słoniki, więc jak mamy ochotę na piwko grypsujemy w naszym slangu: "to jak? co pijemy? białe słoniki oczywiście :))!!!!", aha ponieważ słoniki na naklejce są białe, pasuje to do naszej "rasowej" sytuacji w środku Azji. Jeśli zaś chodzi o owe białe słoniki, to okazało się że to piwo marki Chang, z dwoma białymi słonikami w herbie, browar ten jest sponsorem Evertonu, a chang znaczy po prostu słoń... ot i cała tajemnica :)). Tak oto wygląda krótkie wytłumaczenie "co i jak" w tej materii, więc optymistycznym "I oby trąba twojego słonia nie trafiła w kaktus " ('Zmiennicy') :D
pozdrawiamy i życzymy pięknej zimy w Polsce:)



wtorek, 20 stycznia 2009

Czekając na wschód słońca nad Borneo... - by kami

Kota Kinabalu 16-21.01.2009

Kota Kinabalu to już nasz ostatni – przed odlotem na Filipiny, przystanek w Malezji. Jako, że czasu mało i bilet lotniczy do Clark zakupiony, musieliśmy działać 'szybko i sprawnie' – wszakże mieliśmy do dyspozycji tylko 4 dni na 'dzikim' Borneo...

Poszukiwania miejsca do spania zaczęliśmy na ulicy Jalan Gaya – backpackerskiego zagłębia w Kinabalu. Po odwiedzeniu kilku rekomendowanych przez nasza 'biblię' miejsc, gdzie łóżko w dormi kosztowało 20RM i więcej a często nie było miejsc, w bocznej uliczce (naprzeciw Summer Lodge) skusił nas niepozorny, niebieski szyld Blue Ocean Lodge. Ponieważ hostel ten nie figurował w Lonely Planet, był kompletnie pusty (!), cena za dormi nie odstraszała (19RM), a było czysto, w prysznicu woda ciepła, wi-fi i proste śniadanie w cenie – luksus taki, że żyć i nie umierać! :) Uroku miejscu dodawał kompletnie zbakany, aczkolwiek bardzo uroczy i pomocny pan pracujący w tzw. 'recepcji' :)

Wieczór spędziliśmy w bardzo miłym, kanadyjsko – holenderskim towarzystwie, konsumując nabyte wcześniej za przysłowiową 'złotówkę' litrowe Bacardi – Mały wpadł na genialny pomysł, aby pomieszać je z mleczkiem kokosowym i skondensowanym niesłodzonym – rezultat nakazywał nam czym prędzej udać się do sklepu po bardziej przyziemną popitkę... Przy okazji dostaliśmy namiary na kilka bardzo interesujących miejsc w Wietnamie jako, że Holender dopiero co stamtąd wrócił. Pokazał nam też zdjęcia z Nepalu, na który strasznie się nakręciłam – nie mogę się doczekać!

Następny dzień to latanie po agencjach, dowiadywanie się co, gdzie, z czym i jak, pranie i zakupy – jednym słowem PEŁNA ORGANIZACJA :) Prześladował nas jednak PECH. Z racji kosztów (najtańsza znaleziona przez nas opcja organizowana przez agencję: 650 RM) odrzuciliśmy dwudniowe wejście na Mount Kinabalu, zdecydowaliśmy się na rafting (spływ po rzece pontonem; 230RM – poziom III i IV – czyli całkiem ostro), niestety musieliśmy czekać na potwierdzenie daty, ponieważ poziom wody był dosyć wysoki (powodzie) i ze względów bezpieczeństwa spływy chwilowo odwołano. Aby nie tracić drogocennego czasu zdecydowaliśmy się odwiedzić i pokarmić orangutanki w Safari Park pod KK (nie tak czasochłonne i kosztochłonne jak wizyta w sławnym Sandokan) - nieczęsto nam się to zdarza ale tym razem skorzystaliśmy z pomocy agencji turystycznej. Zaplanowana na za dwa dni wycieczka została anulowana bo 'w poniedziałki nie ma' a pani w agencji była tak dobrze poinformowana, że zapomniała o tym drobnym szczególe. Trochę rozgoryczeni tymi niefortunnymi zbiegami okoliczności w niedzielę wybraliśmy się do Hot Springs (bilet wstępu 15RM jako że źródła leżą w granicach Parku Narodowego). Poplumkaliśmy się pod wodospadem w straszliwie zimnej wodzie, popływaliśmy w basenie i posiedzieliśmy w śmiesznych, wykafelkowanych dziurach na świeżym powietrzu, gdzie trzeba było czekać w nieskończoność aby napełniły się ciepłą, leczniczą (podobno) o żelaźnianym zapachu wodą – nie czuliśmy się po tym jakoś zbytnio 'uleczeni' ale było miło:)

W drodze do Rannau (gdzie łapaliśmy busa do Hot Springs, 16RM z KK) ujrzeliśmy majestatyczny szczyt Mount Kinabalu i zaniemówiliśmy z wrażenia.. PIĘKNY! Od tej chwili, razem z Piotrasem nie mogliśmy już myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, jakby się tam wdrapać i nie wybulić 650 ringgitów. Klamka zapadła – próbujemy organizować wszystko na własną rękę – bez pośrednictwa agencji - najwyżej się nie uda...

Wieczorkiem szybkie zakupy – zapasy na dwa dni, pakowanie plecaków i spać – czekała nas pobudka o 6 rano i ponad 6 km pod górę... Mały, który wciąż był 'na rekonwalescencji' zdecydował się jednak na rafting – bless him :) (relacja – czytajcie poniżej).

Następnego dnia (19.01.2009) udaliśmy się wcześnie rano na postój busów, próbując nakłonić każdego napotkanego białego aby jechał z nami – w Malezji busy nie odjeżdżają o wyznaczonej godzinie, tylko wtedy kiedy się napełnią, więc nasz był w tym interes aby znaleźć pasażerów! Udało nam się to w 20 minut! W czasie podróży do siedziby Parku Narodowego, skąd organizowane są wejścia na szczyt, poznaliśmy przesympatycznego Niemca, mieszkającego na stałe w Walii – Dirka – jak się miało później okazać, jednego z członków naszego zespołu.
Po dojechaniu na miejsce – niecałe 2 godz. (i tu postaram się przedstawić dokładny kosztorys – może komuś się przyda, z góry przepraszam członków naszych rodzin:) na dzień dobry opłata za wstęp do Parku Narodowego (15RM), której udało nam się uniknąć, jako, ze dzień wcześniej zapłaciliśmy za dokładnie to samo – cały myk polegał na tym, ze bilet ważny jest na 3 dni ale tylko wtedy gdy nocujesz w granicach parku – musieliśmy więc delikatnie 'nagiąć prawdę' i 15 ringgitów zostało w kieszeni :)

Następnie czekała nas próba załatwienia noclegu w schronisku – każdy rozsądny człowiek robił rezerwację wcześniej, przez telefon, internet lub agencję, więc my, z pewnymi obawami podeszliśmy do 'pani' pytając nieśmiało czy tam, 'hen, hen na górze' jest dla nas miejsce... 'Oczywiście, że jest, za jedyne 350 RM...' zwątpiliśmy... ale nasza desperacja i chęć zdobycia tej górki nie pozwalała odejść od biurka. Okazało się, że wersja za 350RM jest wersją 'de lux' w ogrzewanym pokoju wraz z pełnym wyżywieniem i jest oferowana jako opcja numer 1. Zapytaliśmy więc nieśmiało, czy nie ma czegoś tańszego, pani spojrzała na nas niepewnie i przyciszonym głosem powiedziała: 'tak, ale nie mówcie nikomu' – co samo przez się tłumaczy:) ogrzewany dormi – 80RM a nieogrzewany 60RM – jaka wielka była nasza radość! Wzięliśmy oczywiście najtańszą opcję, a pokój, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu dzieliliśmy z Dirkiem! Odesłano nas do następnego okienka, gdzie czekała nas opłata za pozwolenie na wejście – 100 RM + obowiązkowe ubezpieczenie – 7RM. Musieliśmy też wsiąść obowiązkowego przewodnika – maksymalna ilość osób w grupie to 6 więc znaleźliśmy grupę trzech kumpli – Christopher (angol), Christian i Tim (USA) + my i Dirk – koszt wynajęcia przewodnika oraz dojazd do szlaku zamknął się w 25RM na głowę, więc cała ta impreza kosztowała nas 240RM wraz z powrotem do KK – udało nam się zaoszczędzić ponad 400RM! Może i nie mieliśmy wykwintnego jedzenia, ale przecież nie o to w tym wszystkim chodzi...

Po załatwieniu wszystkich papierkowych formalności i otrzymaniu identyfikatorów uprawniających nas do wejścia na szlak, powitaliśmy naszego przewodnika o egzotycznym imieniu 'Kornelius' i wyruszyliśmy. Czekało nas 6km podejścia, gdzie przewyższenie oscylowało w granicach 1500 metrów – myślimy – nie jest tak źle!

Plan na ten dzień zakładał podejście na wysokość nieco ponad 3300m n.p.m. Po drodze, mniej więcej co kilometr, rozmieszczone były wiaty, gdzie można było usiąść, odsapnąć i napić się wody. Przy pierwszej, spotkaliśmy parę, która zdecydowała się zawrócić: myślimy – nieciekawie. Przy drugiej wiacie podchodziły do nas małe wiewiórki, bezczelnie prosząc się o jedzenie:

Szlak jednak technicznie nie okazał się zbyt trudny, po dwugodzinnej wspinaczce już byliśmy najwyżej w swoim życiu: 2634 m n.p.m
W połowie drogi złapał nas deszcz, który nie odpuścił już do końca dnia. Pomimo, że było ślisko i mokro to w dość niezłym tempie posuwaliśmy się naprzód; średni czas przejścia pierwszego etapu wynosił 4 do 5 godzin – nasz cały zespół pokonał go w 3 godziny i 45 minut wliczając w to około 45minut przerw. Mnie pod koniec zaczęła boleć głowa – czyżby choroba wysokościowa? Po dojściu do schroniska, łyknęliśmy ciepłej, rozgrzewającej herbatki za 6RM, ale nie ma się co dziwić cenie, bo całe zaopatrzenie wnoszone jest dzień w dzień, do góry, na plecach tragarzy...
Jako, że nic lepszego nie mieliśmy do roboty, udaliśmy się do naszego schroniska spać - Gunting Lagatan Hut, położonego 150 m wyżej niż to główne – Laban Rata. I wtedy właśnie dorwał mnie KRYZYS nr 1 – po półgodzinnej przerwie , herbatce i pobycie w ciepłym nie mogłam pokonać tych 150 m pod górę...wciąż też męczył mnie ból głowy... Piotras natomiast skakał jak sarenka i czuł się wyśmienicie.

Pokręciliśmy się jeszcze chwilę wokół schroniska pstrykając fotki otaczającemu nas górskiemu pięknu i poszliśmy spać – wszakże czekała nas pobudka o 2 w nocy i nocne podejście na szczyt, aby zdążyć na wschód słońca.
Wybór nieogrzewanego pokoju okazał się niezbyt fortunny – przez całą noc, przykryta trzema kocami, trzęsłam się jak galaretka, a na Piotrasa kapało 'coś' z sufitu jakoż, że zajął górną pryczę:)
Więc jak skowronki wstaliśmy rano, wypoczęci i wyspani. Nasza grupa, jako że nie mogliśmy pozbierać się do kupy, wyszła jako ostatnia - o 3:15. Ten etap okazał się nieco cięższy – początek to dosyć strome podejścia, liny i ciemno jak sami wiecie gdzie . Do pokonania mieliśmy 2,5km; przewyższenie: 'tylko' 800 metrów. Myślę: nie jest źle, ale niestety było źle bo po pierwszych kilkuset metrach dorwał mnie KRYZYS nr 2, nogi odmówiły posłuszeństwa – minął mnie nawet nasz przewodnik, który zawsze szedł jako ostatni, czuwając aby cała ekipa bezpiecznie posuwała się do góry. Pytał czy wszystko ok, próbując dodać otuchy. Musiałam chwilę odsapnąć i po tym krótkim załamaniu, już do samego szczytu szłam sobie swoim tempem, nie zatrzymując się i powolutku wyprzedzając tych, co to wystrzelili na początku jak z procy do przodu. Nie muszę chyba dodawać, że Piotras zniknął mi z oczu po 30 minutach :) Na górze byłam o 5:15, Piotras był o 5:00 – na 62 osoby wspinające się tego poranka na szczyt Piotr był czwarty na górze, ja piąta – myślałam, że będę pierwszą 'babą' na szczycie, ale okazało się, że przede mną były już dwie dziewczyny, tylko zdecydowały się na zejście bo nie chciało im się w tej zimnicy czekać na wschód do którego została nam ponad godzina... Byłam więc 'babą' z najlepszym czasem bo te 'owe', wspomniane powyżej, wyruszyły o 2:40 – 35 minut wcześniej niż ja.(ogólnie, średni czas dla tego podejścia to około 3 godziny)

Poniżej ja razem z Piotrasem na szczycie 'Lows's Peak' – dokładnie 4095,2 m n.p.m; godzina 5:17 :)
kami się strasznie cieszy ze zdobycia 'górki':)
Tak więc przez godzinkę skakaliśmy w miejscu, próbując na wszystkie sposoby się rozgrzać, pośpiech przy wchodzeniu nie jest więc wskazany – mogliśmy spokojnie wyjść sobie przed czwartą. Tak wstawał dzień nad Borneo:

Warto jednak było trochę pomarznąć, bo to co ujrzeliśmy wraz z pierwszym brzaskiem totalnie nas urzekło – znajdowaliśmy się ponad chmurami, wokół nas ta niesamowita cisza, jaką znajdziesz tylko w górach, surowe, majaczące w oddali szczyty, zapach zimnego, górskiego powietrza i świadomość, że właśnie znajdujesz się na ponad 4 tyś metrach – i że jeszcze nigdy w życiu nie byłeś wyżej... (nie uwzględniamy tu samolotów:)), że daliśmy radę - NIESAMOWITE...
Z każdą minutą niebo rozjaśniało się, zmieniając swoje barwy – szokując nas grą kolorów – sami zobaczcie: (szczyt zwany Donkey's Ears - "ośle uszy") :
Zejście do schroniska zajęło nam półtora godziny, tam przerwa na śniadanko i ciepłą herbatkę, wysłanie 'triumfalnych' smsów:) oraz pamiątkowe zdjęcie naszej ekipy: (od lewej: Chrystian, Kami, Piotrek, Christopher, Tim, Dirk)

Miło było sobie posiedzieć tak w ciepełku, ale czekało nas jeszcze tego dnia 6 km zejścia, więc trzeba było się 'ruszyć'. Piotras (pseudonim 'Bambi') trasę tę pokonał w 2 godziny i 35minut, mi udało się zejść w 2 godziny i 55 minut – po drodze, nie zatrzymywaliśmy się nawet na minutę – chcieliśmy już tylko zejść na dół. Ja pod koniec miałam dwa sztywne patyki zamiast nóg, które automatycznie, bez mojej kontroli niosły mnie przed siebie:), a przez następne 3 dni schody były moim największym wrogiem:)

Na pożegnanie Chris wyciągnął piersióweczkę ze złocistą whisky – tu nas chłopak pozytywnie zaskoczył:) 'Strzeliliśmy więc po jednym' na miłe rozstanie, wymieniliśmy maile z ekipą, która naprawdę trafiła nam się świetna i wróciliśmy bez większych problemów do Kota Kinabalu (bus 16RM). Poniżej pamiatkowa fotka na pozegnanie:


Więcej zdjęc z Mount Kinabalu pod tym linkiem:

http://picasaweb.google.pl/trzysloniki/1920012009MountKinabalu#


W tym samym czasie Mały razem z Kellym wybrał się na rafting, relacja z tego, równie ekscytującego wypadu poniżej:

Mały:

Kelly i ja dwóch gości którzy wybrali spienioną rzekę, a nie nudną górę :) Nie to nie prawda!!! Moim marzeniem było wejście na Mount Kinabalu, jednak wcześniejsza choroba, która ciągnęła się od Bali i nie do końca zaleczone kolano, gdy prawie wpadłem do krateru na Bromo, moje ambitne plany wejścia przesunęły na następną okazję, mam nadzieję że już niedługo :)
Nic to, nasza dwójka, nie bacząc na ulewy i powodzie panujące w Malezji postanowiła zdobyć rzekę Padas
Wyprawę zamówiliśmy sobie w naszym hostelu, okazało się że u organizatora cena była ta sama, jednak 230RM to dużo kasy, ale cóż to był mój pierwszy rafting i chciałem się rozdziewiczyć w tej sprawie.
Odebrano nas spod hotelu o 8 rano i po trzech godzinach jazdy przez góry Borneo dotarliśmy do miasteczka Tenom
Z dworca w tym mieście 2 razy dziennie odchodzi wąskotorówka pod wieś która jest początkiem naszej eskapady.
Pociąg ciągnie tylko dwa wagony, pierwszy to pasażerski a drugi to platforma na której ładuje się cargo czyli w tym wypadku pontony, kapoki, jedzenie, kaski, butle z gazem no i nas bo wybraliśmy ten sposób podróży. Pociąg jedzie około 40 min, a cała trasa wiedzie wzdłuż rzeki. Jest to jedyna droga lądowa, bo w tym kanionie, nie zmieściła by się dodatków nawet trasa rowerowa.
Gdy wysiedliśmy i wypakowaliśmy sprzęt, czekała nas krótka pogawędka na temat bezpieczeństwa i w drogę. Na pontonie płynęło 9 osób, czwórka turystów i reszta kierownictwo firmy którzy chyba przyjechali się rozerwać, a przy okazji nakręcić reklamówkę. My z Kellym zajęliśmy czołowe, przednie miejsca na pontonie. Sternikiem był fajny koleś podobny facjatą do Snoop Dogi Doga, o zaskakującej ksywie SNOOP. W sumie od oryginału różnił się tym, że tam gdzie Snoop miał w zębach przednich diamenty , on po prostu nie miał przednich zębów.
Rzeka miała kolor brązowy i była serio szybka po kilkutygodniowych opadach. Cała trasa spływu była podzielona na 2 etapy przedzielone wyżerką,
Pierwszy etap to górny bieg rzeki, około 8 zakrętów, szybki zjazd w dół, tak że wiosłowaliśmy bez przerwy. Oczywiście na pierwszym zakolu wszyscy byli mokrzy, ale to nic, radość przeogromna.
Trasa trwała 45 minut (około 9 km), potem wspomniany lunch i dalej na następne 10km, ale już znaczniej spokojniejsze .Potem dopłynęliśmy do miejsca gdzie wydawało mi się że rzeka prawie stoi i tam zmieniliśmy nasz ponton na szybką łódź która zawiozła nas do Beaufort. Stamtąd już tylko busikiem pod hotel i koniec.
Było super, ale dla mnie, który robił już bardziej ekstremalne rzeczy to taki „mały strach” który nie może podnieść za bardzo ciśnienia. Kelly dla którego to był już czwarty rafting, powiedział że ten był najlepszy. Cóż, ja się dopiero rozsmakowałem. Mimo że w 7 stopniowej skali spływów miał trudność 3-4, czekam na większe emocje które mam nadzieje spotkają nas w Nepalu,ale to dopiero późną wiosnom.

A następnego dnia czekał nas lot do Clark na Filipinach ale to już oddzielna historia..

czwartek, 15 stycznia 2009

Na sułtańskich włościach - Brunei (autor: Słonik Kielonik :)

Brunei jest krajem dwuwalutowym, na równi z dolarami brunejskimi (1 B$ = 2,2 zł) są akceptowane dolary singapurskie.

Kiedy tylko przychodziła mi na myśl nazwa 'Brunei' - stawał mi przed oczami widok bajecznie bogatych, 'ropnych' szejków w mercedesach oraz ciągnąca się po horyzont, całkowicie pusta i bezludna pustynia, spod której tłoczone są kolejne miliony baryłek ropy. Może dlatego, że to sułtanat, a wyobraźnia ludzka tak kochająca drogi na myślowe skróty od razu umieszcza takie twory gdzieś hen, na Dalekim Wschodzie? Tymczasem nic z tego, bo chociażby skąd pustynia na Borneo :)?? Brunei Darussalam (tak brzmi pełna nazwa) najbardziej zaskoczyło mnie... swoją zwykłością :).

Naszą podróż do Brunei zaczęliśmy w Miri – malezyjskiej mieścinie bez jakiegokolwiek znaczenia strategicznego, o której nie dowiedzieliśmy się nic, poza istnieniem pewnej ilości miejsc noclegowych. W tej materii po raz kolejny uznaliśmy wyższość naszego nosa, oczu i końca języka nad słowo pisane. Kiedy to nasz przewodnik Lonely Planet wyraźnie podkreślał skromność tanich miejsc noclegowych w mieście, polecając hostel Highlands jako najlepszą opcję (gdzie zresztą spotkaliśmy Hannah – naszą współlokatorkę z Kuching), my udaliśmy się na własne poszukiwania, które zakończyły się rychło sukcesem i zamiast 'tylko' 25 RM za noc w pokoju wieloosobowym w Highlands, wzięliśmy duży pokój dwuosobowy z łazienką w bardzo przeciętnym, chińskim hotelu City Inn i tam we czwórkę (Kanadyjczyk Kelly nam towarzyszył aż do Kota Kinabalu) zapłaciliśmy za noc po 9 RM od osoby. Humory psuła nam tylko aura, lało od wieczora strasznie. Z Miri wyruszamy następnego dnia prawie o świcie a niebo płakało nad nami. Aby dostać się z Miri do stolicy Brunei – Bandar Seri Begawan trzeba się przygotować nie tylko na odprawę graniczną ale też i kilka przesiadek (w kasie dają całą rozpiskę trasy). Poranny autobus o 7:00 rano do brunejskiego Kuala Belait za 13 RM dowozi nas do granicy, gdzie bezproblemowo dostajemy 30 dniowe brunejskie wizy (Kanadyjczyk dostał tylko 14 dniową, jest to jedyny przypadek jaki znam, żeby przedstawiciel kraju stricte Zachodniego dostał krótsze pozwolenie pobytu niż przedstawiciele kraju nad Wisłą :)) - nasz cichy powód do radości ;)), zmieniamy autobus na brunejski, dojeżdżamy do rzeki, gdzie przesiadamy się na chybotliwą łódkę którą przekraczamy rzekę (do dziś nie wiemy czy to z braku mostu w okolicy czy też dla dodatkowych atrakcji serwowanych przez przewoźnika), następnie kolejnym autobusem dojeżdżamy wreszcie do Kuala Belait. Tam już czeka na nas minibus do Serii (1 B$), a w Serii ostatnia przesiadka do Bandar Seri Begawan (7 B$). Tak więc już około 13:00 byliśmy w stolicy! Po drodze mijamy może i lepsze auta niż w Malezji ale jakoś przepych i niesamowite bogactwo nie rzuca się w oczy, czego nie można powiedzieć o wszechobecnych pompach tłoczących coś z ziemi, ustawionych dosłownie wszędzie: przy placu zabaw dla dzieci, między blokami czy też na środku trawnika. Sprawdzamy też ceny paliw na mijanej stacji benzynowej – do dziś niepobity rekord cenowy litra paliwa wynosi 1,2 zł!! Największym problemem w Brunei jest znalezienie taniego noclegu. Na szczęście JEST OTWARTE (wbrew temu co twierdzi 'biblia tematu' Lonely Planet ://) schronisko młodzieżowe Pusat Belia Hostel przy Jl.Sungai Kanggeh (każdy autochton wskaże drogę), gdzie panuje pełny egalitaryzm finansowy i każdy zapłaci tyle samo za nocleg (niezależnie czy ma kartę członkowską Schronisk Młodzieżowych czy nie) czyli 10B$ i nie tylko jest to najtańszy nocleg w Bandar Seri Begawan (w skrócie: BSB) ale chyba i w całym Brunei. Niesamowity, jak na poziom skromnego z definicji kwaterunku w schronisku młodzieżowym, luksus bardzo nas mile zaskoczył, zwłaszcza kiedy z okna naszego czteroosobowego, klimatyzowanego pokoju (panie i panowie mieszkają w oddzielnych skrzydłach, Kami miała pokój tylko dla siebie, my mieliśmy namiastkę staroangielskiego klubu dla gentlemanów z napisem na drzwiach: ”women are not allowed” ;)) roztaczał się taki widok :))!

Zwiedzanie stolicy wg. niektórych może zająć od kilku godzin do całego dnia prawie. Wybraliśmy pierwszą opcję, co nie powinno dziwić gdyż była to jedna z najmniejszych stolic (81.000 mieszkańców) w jakiej dane mi było kiedykolwiek bywać. W centrum góruje budynek meczetu Omar Ali Saifuddien ze sztuczną minilaguną

kolejnym, żelaznym punktem programu jest wizyta w muzeum Royal Regalia (wstęp za darmo) czyli prywatnym muzeum sułtana, a dokładniej miejscu składowania pamiątek oraz najdziwniejszych i chyba też najbardziej niechcianych prezentów otrzymanych przez monarchę w czasie jego długiego i pełnego prosperity panowania. Nie znaleźliśmy żadnych polskich akcentów tamże (na pewno są w pałacu sułtana – tak nas zapewniono), za to ze dwa prezenty rosyjskie a nawet dar od prezydenta Autonomicznej Republiki Krymu ;)).

Życie nocne stolicy tego ortodoksyjnie muzułmańskiego kraju (choć muzułmanami jest tylko 67% populacji) daje się streścić lapidarnym określeniem ”nie istnieje”! Ale jak może istnieć, skoro w kraju taniej benzyny sprzedaż alkoholu jest całkowicie zakazana. Słowiańska dusza długo by tu nie wytrzymała. Na pocieszenie, ceny jedzonka w lokalnych punktach gastronomicznych nie odbiegają radykalnie od normy azjatyckiej, nawet tej zawyżonej przez Singapur.

Na drugi dzień, znowu skoro świt, udajemy się autobusem ekspresowym (2 B$) do terminalu promowego w nieodległym porcie Muara, gdzie poza rozkładem promów najważniejsze wiadomości z innych sfer życia są także umieszczane na głównej tablicy ogłoszeń.

Prom płynący na trasie Muara – Pulau Labuan (17 B$, z czego bilet to 15 B$ a pozostałe 2 B$ to tak przez nas znienawidzony i całkowicie nie do uniknięcia podatek wyjazdowy) nie ma w sobie nic pasjonującego, za to nasz kolejny przystanek tak! Pulau Labuan jest małą, malezyjską wyspą będącą jedną wielką strefą bezcłową. W małym sklepie przy terminalu promowym na dziale alkoholi nie mogliśmy się powstrzymać i zaczęliśmy głośno mlaskać i wzdychać, budząc wesołość miejscowych. Ale jakże tu nie wzdychać, kiedy po abstynenckim Brunei trafia się do miejsca, gdzie 1l. (słownie: jeden litr!) rumu Bacardi kosztuje 30 RM czyli... 26 zł!!! Ta sama butelka, już na malezyjskim stałym lądzie, kosztowała ponad 100 RM. Przy okazji można się przekonać ile państwo zarabia na destylatach z trzciny cukrowej, ziemniaków czy zbóż wszelakich, które czasem umilają nam życie. Nasza dalsza droga wiodła przez przystań w Menumbok (15 RM), gdzie buddyjskim spokojem i dużym zasobem wolnego czasu skruszyliśmy twarde serca taksówkarzy i po którejś tam odrzuconej przez nas propozycji cenowej transportu do Kota Kinabalu, w końcu przystali na nasze warunki i za 25 RM od osoby zawieźli naszą czwóreczkę do stolicy regionu Sabah.

sobota, 10 stycznia 2009

Kuching – powrót do cywilizacji – czyli opowieść Małego o tym jak powracał do zdrowia ;)

Kuching powitał nas deszczem i powodzią, a mój organizm przypomniał się wysoką temperaturą. Ze znalezieniem noclegu w mieście nie było zbyt wielkiego problemu. Zatrzymaliśmy się w odnowionym hostelu, który w Lonely Planet nazywał się Carpenter Guesthouse a w rzeczywistości to obecnie www.mysarawaktravelcafe.com Sala wieloosobowa za 16RG od osoby, prysznic z ciepłą wodą, europejskie kibelki, wi-fi oraz śniadanko w zestawie.
Zwlokłem się z wyra o 10tej, żadnej poprawy na zdrowiu więc chcąc nie chcąc kierunek szpital ostry dyżur. Do szpitala było piechotką 20min, w mej udręce towarzyszyli mi Kami i Kielon.
W szpitalu najpierw czekała mnie ogólna rejestracja i wniesienie 50Rg(45zł) opłaty tytułem kosztów. Następnie pan w mundurze, chyba sanitariusz, przeprowadza ogólny wywiad, mierzy ciśnienie, temperaturę, bada płucka stetoskopem i odsyła do lekarza. Pani doktor, miła hinduska, zgłębia wywiad lekarski i skierowuje na badania. W moim przypadku to rentgen, choć nie wiem po co, potem mocz i krew by sprawdzić czy aby to nie jest malaria. Cała ta procedura trwała 3 godziny i już od samego tego poczułem się lepiej. Nie muszę mówić że wszystko odbywało się w języku angielskim i nadzwyczaj profesjonalnie. Pani doktor postawiła diagnozę że to infekcja górnych dróg oddechowych, nie wymagająca pobytu w szpitalu. Zapisała antybiotyki, coś na zbicie gorączki, na katar oraz syrop i z receptą odesłała do przyszpitalnej apteki. Tam wszystkie leki odebrałem za darmo, a podobno Malezja to biedniejszy kraj od Polski. Pozdrowienia dla wszystkich byłych, obecnych i przyszłych ministrów zdrowia :(
Jest to kolejny punkt na mojej liście - dlaczego nie chcę wracać do Polski.
Po powrocie do hostelu zostało mi tylko się kurować, dlatego Kuching sobie odpuściłem.


PS. Po trzech dniach wyzdrowiałem :)

środa, 7 stycznia 2009

Promem na Borneo

I wyruszyliśmy. Szósta rano, jak zakładał plan, udaliśmy się autobusem na południowy dworzec autobusowy. Tam dzięki pomocy miłego anglojęzycznego pana w informacji znaleźliśmy autobus, niestety ekonomi, ale za to wprost do Semarangu. Autobus kosztował 18.000 Rp a kierowca chcąc nam zrekompensować niewygody podróży ekonomi gnał na złamanie karku. Drogę pokonał w 4 godziny, nie zważając na ograniczenia prędkości, ani na zakazy wyprzedzania.

Dworzec autobusowy w Semarangu oddalony jest od centrum o jakieś 5 kilometrów, Miejscowi taksówkarze chętnie by nas podwieźli za 100 tyś ale z naszej strony otrzymali jedynie głośny wybuch sarkastycznego śmiechu, oraz kilka typowo polskich epitetów i opowieść co z tą taksówką mogą sobie zrobić.

Do centrum dostaliśmy się busikiem za 3.000 Rp i następnym za tą samą ilość pieniędzy dojechaliśmy pod drogę do przystani promowej. Niestety nie mieliśmy wystarczającej ilości gotówki by zakupić bilet dlatego udaliśmy się do przyportowego banku i tu niemiła niespodzianka bank nawet nie miał bankomatu. Żeby zdążyć na czas musieliśmy wziąć taksę którą zamówiła nam obsługa banku - niesamowicie mili i uczynni ludzie - nawet sama managerka wyszła z pomocą (!). Taczka była z licencjonowanej firmy Blue Bird i miała zainstalowany taksometr, co tutaj rzadkość. Pierwszy kierunek to z powrotem do centrum do głównego oddziału Lippo Banku, potem czas na wypłatę gotówki w okienku i dalej kierunek przystań. Jazda taksą i operacje bankowe zajęły nam 45minut i kosztowały 50.000 Rp. I kiedy dojeżdżaliśmy do przystani w oddali zamajaczyła nam rufa naszego statku. Okazało się że promy odpływają wedle swojego, tajnego, nikomu postronnemu nie ujawnianego rozkładu, nasz zamiast o 15.00 odpłynął o 13.30 :(

Nic innego nam nie zostało jak zamelinować się w hotelu i poczekać do następnego promu.

Semarang

Znaleźliśmy nocleg koło dużego targu w centrum w hotelu BOJONG (Jl. Pemuda 8) za przyzwoite 70.000 Rp za pokój. Warunki były spartańskie ale pokój zasadniczo czysty, obsługa miła i 2 razy dziennie czekała na nas herbatka.

Następnego ranka, pomni wcześniejszych doświadczeń, Kami i Kielon poszli zakupić bilety wprost u przewoźnika promowego. Jako, że biały w Semarangu to prawdziwa rzadkość, panowie z biura PELNI zaprosili ich do środka, więc nie stali w kolejce do okienka jak miejscowi. Zostali WYRÓŻNIENI :) Oczywiście zbiegli się wszyscy pracownicy i rozpoczęły się 'rozmowy' - zakup biletów udał sie po 30 minutach :) Ja natomiast, zacząłem walczyć z przeziębieniem które mnie od kilku dni trzymało.

Kupili bilety za 221.000 Rp i okazało się że prom nie odpływa dziś w nocy jak twierdzili pośrednicy ale dopiero jutro rano o siódmej, cóż zostaliśmy jeszcze jedną noc i zamówiliśmy na rano taksówkę.

Taksiarz okazał się normalną wredną złotówą i obwiózł nas po porannym, śpiacym jeszcze Semarangu i wziął 20.000 Rp chodź nie powinno to kosztować więcej niż 10.000 Rp dostał opiernicz za to i nie daliśmy mu pieniędzy za parking a niech buli ze swoich.

Na terminalu zaczęła się wojna o kartę pokładową 200 osób i tylko 3 okienka czynne, sceny jak spod mięsnego w początkach lat 80'tych. Spocony, wymięty i pognieciony, ale jakiż szczęśliwy, po 40 minutach walki otrzymałem nasze pokładówki i była 6.45 rano.

Przygotowani do wejścia na statek czekaliśmy do ósmej, dziewiątej, dziesiątej.....

Statek podpłynął po jedenastej, zaokrętowaliśmy się na pokładzie nr.3, niestety na samym dole na drewnianych pryczach wśród smrodu z kibla,ogólnego syfu i nieznanej mi ilości karaluchów. Może i moglismy znaleźć lepszą miejscówkę, ale ta była jedyna gdzie było gniazdko elektryczne.

W ramach zabawy, a raczej zabicia czasu, liczyłem ile w ciągu minuty uda mi się rozgnieść tego robactwa - rekord to 12 sztuk. A tak wyglądał kibelek 'na małysza' w męskiej ubikacji - zachęcająco :) :

Prom odpłynął w południe przed nami ponad 40 godzin męczarni. Oczywiście na promie serwowano jedzenie i to 3 razy dziennie. Był to ryż z nieświeżą rybą i przegniłą gotowaną kapustą, na szczęście wzięliśmy ze sobą puszki tak że jedliśmy wyłącznie ryż z zestawu, resztę zostawiając karaluchom.

Byliśmy jedynymi białymi na pokładzie, dlatego stanowiliśmy nie lada osobliwość. Wszyscy nas oglądali, pytali dlaczego ekonomi klasa a nie kabiny, próbowali z nami rozmawiać, rozmawiali także o nas:) widać było, że bardzo chcieli ale niestety ta bariera językowa... Jedynie oficerowie pokładowi i pewien młody indonezyjczyk potrafili się w miarę płynnie z nami porozumieć. Do Kami przyczepił się nawet jeden bezzębny adorator który non stop za nią łaził i zaciągał na kawę. Gdy chciała sama powłoczyć się po statku, było to niemożliwe - na każdym kroku ktoś cos od niej chciał. Na statku naprawdę nie było co robić, ja na szczęście miałem temperaturę i przespałem większość podróży; takie są jedyne dobre strony bycia chorym. Tak wyglądały nasze prycze i nasze 'wspólne' życie na pokładzie:

Po 44 godzinach udało nam się dopłynąć do Pontiniak na Kalimantan. Później dowiedziałem się że w tym samy czasie co my płynął na Borneo prom z wyspy Sulawesi i został przewrócony przez tajfun, który nas jedynie lekko bujał. Zginęło około 150 osób. Widząc, jak wyglądał nasz prom i jakie były możliwości ewakuacji jestem pewien że my na pokładzie nr 3 nie mielibyśmy żadnych szans a wraz z nami jakieś 300 innych osób. Coś jak klasa robotnicza z 'Titanica'...

W Pontiniak starałem się znaleźć jakiegoś lekarza o tak wczesnej porze ale nic z tego. Pozostało nam jak najszybciej udać się do Kuching po stronie Malezyjskiej i tam szukać pomocy.

Autobusem firmy S.J.N. (165.000 Rp) udaliśmy się do Malezji podróż trwała 10 godzin w tym lwią część pożarła droga po indonezyjskiej stronie. Szosa nie dość że była w opłakanym stanie to w dodatku z powodu ulewnych deszczy w wielu miejscach podtopiona.

niedziela, 4 stycznia 2009

Yogyakarta grzechu warta

Denpasar to miejsce którego szczerze nienawidzę, pełno naciągaczy, ściemniaczy i kłamców, w dodatku syf, brud i ogólny chaos. Niestety żeby dostać się na Jawę z Bali trzeba tu być, mam nadzieję że los nie rzuci mnie już nigdy w te rejony, Balijczycy to same zakłamane chamy traktujący cię jak „biały portfel”-porażka ale to moja osobista opinia.
Udało nam się ominąć ich wszystkich i zakupiliśmy bilet za 215000Rp bilet do Yogyokarty, przynajmniej oficjalnie. Bus odjeżdżał o 19tej, niestety był to pierwszy stycznia i wszyscy wpadli na pomysł by wracać tego dnia z powrotem, także tłok na drogach był niemiłosierny a autobus poruszał się żółwim tempem. Na przystani promowej musieliśmy odstać swoje 4 godziny, godzinkę po drodze bo autobus złapał gumę i dopiero o 9tej byliśmy w Surabaji. Dlaczego w Surabaii? bo większość pasażerów tu wysiadała i dla naszej trójki i dla jeszcze jednego Indonezyjczyka kierowcy nie opłacało się jechać dalej więc nas wysadził. Dał 3dychy jakiemuś miejscowemu ściemniaczowi żeby nam znalazł miejsce w autobusie i pojechał. Firma która nas tak wyrolowała nazywa się MEGAH – nigdy nie korzystajcie z ich usług, a najlepiej podpalcie im autobus.
Ściemniacz załatwił nam przewóz ale w zwykłym autobusie ekonomi, który zatrzymuje się wszędzie, jeździ po największych wiochach jest przepełniony i bez klimy. Nie polepszyło nam nastroju że nie musieliśmy za to płacić bo i tak wiedzieliśmy że straciliśmy na tej zamianie 50000 Rp.
Autobus magiczne 300km robił 9 godzin, a cała nasza droga zajęła nam 23 i pół godziny - masakra :((((
Wylądowaliśmy w Yogyakarcie na dworcu autobusowym Giwangan na południu miasta. Do centrum dostaliśmy się miejskim busem (3000 Rp), co prawda z dwoma przesiadkami ale obsługa dobrze znała angielski więc nie było z tym problemu.
Wysiedliśmy przy głównej arterii miasta Jalan Maliboro, niestety Yogya (czyt. Dżogdża – tak pieszczotliwie nazywane jest to miasto) powitała nas deszczem i w takich warunkach przyszło nam szukać hostelu (po indonezyjsku: losmen). Udało się po kilkunastu próbach, znaleźliśmy nocleg w Losmen Supermen za 80000 Rp za pokój, schludny przestronny z prysznicem i toaletą „na Małysza” ale bez okna – co jest w tych rejonach świata standardem.
Najbardziej znanym lokalnym produktem jest Batik, ręcznie robiony wzór za pomocą wielokrotnego farbowania tkaniny wcześniej pokrytej woskiem, ciekawa sprawa ale mnie się to nie podobało. Sklepików z tymi dziełami jest mnóstwo, a nazywają się one szumnie 'art gallery'. Przy wejściu do każdego z nich jesteś częstowany herbatą i tą samą gadką - że to jest tylko oryginalny batik, a inne to podróby. Potem zaczynają się negocjacje od 50$ ale jako że jesteś student to 20% ceny, a wy z Polski! to jeszcze taniej, a w ogóle to ile macie pieniędzy? Dobrze sprzedam wam za 15 dolarów bo was lubię ale nie zarobię na tym nic.
Po wypiciu z czterech herbat i obejrzeniu tych samych chłamów poszliśmy skosztować miejscowego specjału zwanego GUDEG -> to ryż z jackfruitem (do dziś nie znamy polskiej nazwy tego owocu) z pikantnym sosem kokosowym, tempeh, kurczakiem lub wołowiną i wędzonym jajkiem na twardo.
Resztę popołudnia staraliśmy się zorientować jak się dostać na Borneo. Samolot, ze względu na cenę nie wchodził w grę, więc pozostał nam tylko prom. Niestety daty i godziny odpływu były różne w różnych agencjach i zupełnie inne w Internecie. Zaufaliśmy internetowi i oficjalnej stronie przewoźnika - prom miał odpływać za 2 dni o 15tej z portu w Semarang, jakieś 3 godziny jazdy na północ od Yogyakarty.
Pobudkę następnego dnia mieliśmy przed piątą rano, gdyż dzień wcześniej za 45000 Rp od osoby wykupiliśmy w agencji turystycznej przejazd do Borobudur, wspaniałej hinduistycznej świątyni wpisanej na listę UNESCO znajdującej się jakieś 40 km na północ od Yogyakarty. Bilety wstępu do samej świątyni kupiliśmy jako studenci za równowartość 7 US$ (normalny11 US$). Co prawda tylko Kami miała legitymację studencką, my posługiwaliśmy się dowodami osobistymi ale też dało radę. Na wschód słońca nie zdążyliśmy ale wczesnym rankiem (6 rano) byliśmy tam praktycznie sami. Świątynia to ogromna, kilkupoziomowa piramida z czarnej, powulkanicznej skały z 432 posągami buddy oraz ze scenami z mitologii hinduistycznej wyrytych na płaskorzeźbach, zapiera dech, naprawdę warto zobaczyć.
Po powrocie do miasta poszliśmy zwiedzać pałac sułtana - Kraton – porażka, nic ciekawego tam nie ma i szkoda na to pieniędzy. Warto natomiast wydać na rujak (czyt.rudżak) 5000 Rp - to takie posiekane owoce w karmelowo-chilli sosie - niebo w gębie. Jeszcze tylko wieczorne zakupy na Jalan Maliboro, która jest jednym wielkim targiem ze wszystkim, istny „kup pan pierdół”.Koszulki są tu do kupienia od dolara w górę, oprócz tego różne koraliki, paski, rzemyki, torby a do tego pełno kramów z jedzeniem. Muszę przyznać że klimat tego wielkiego targu jest pasjonujący. Dodatkowo Yogya jest miastem studenckim i bardzo kosmopolitycznym, co tworzy bardzo fajną mieszankę i super atmosferę, czuliśmy się tam naprawdę dobrze. Podobało się :)